Przeczytajmy tę książkę

„Człowiek przyzwyczaja się do zagrożenia” (s. 305), dopasowując swe postępowanie do okoliczności, oraz odkrywa własne mieszkanie, dowiadując się, że „nie ma dla nas innego miejsca na tym świecie” (s. 303). To opis jakże nam znajomy, nam – żyjącym w czasie pandemii. A także i pytanie, które co rusz, choć w różnych wersjach, pojawia się w tej książce: Co ma być potem? (s. 130). Potem, czyli czy gdy minie zagrożenie, dalej będziemy żyli „byle jak, byleby tylko żyć, bo tutaj żyjemy?” (s. 131). A wszystko to w aurze niepokoju i niecierpliwości, jakbyśmy z jednej strony podziwiali (tyle przecież osiągnięć, wynalazków, szczepionek), a z drugiej nie ufali (czy te osiągnięcia nie leczą aby chorób, które sami na siebie ściągnęliśmy) wielkiej maszynerii cywilizacji. Jakby doszło do zerwania ciągłości dziejów, jakby przecięto nić splatającą przeszłość z przyszłością. Wszędzie czytamy o tym, że młodzi nie mogą już liczyć, że – tak jak to było dotąd – ich pokolenie będzie miało się lepiej niż ich rodzice (nagle pojawia się paląca potrzeba określenia, co właściwie znaczy to ubóstwiane i przyjęte za pewnik „lepiej”). Wraz z Państwem czytam w naszej książce, co następuje: „Przed pięćdziesięcioma laty ludzie kładli głowę na nocny spoczynek, wiedząc, że za dziesięć lat Europa będzie z grubsza i w całości dokładnie taką Europą, jak była nią wczoraj; dzisiaj nie potrafimy przepowiedzieć nawet na dziesięć dni naprzód, a i mamy powód, by w ogóle nie przepowiadać” (s. 66).

Wszystko brzmi boleśnie znajomo i aktualnie, choć refleksje te pochodzą sprzed osiemdziesięciu lat, z czasu tragicznego, który przeorał Europę, zostawiając po sobie zgliszcza. To artykuły, które znamienity pisarz węgierski Sandor Márai publikował w latach 1936–1943 w budapesztańskiej Kronice niedzielnej. Wkoło przetaczały się wojskowe kolumny, we wrześniu 1942 roku pierwsze sowieckie bomby spadły na stołeczne miasto, wśród okrutnych bojów i haniebnych eksterminacji „wszystko jest zagrożone, przede wszystkim kultura, którą zamykają w sobie książki” (s. 290). Pośród masowego szaleństwa, którego nie sposób usprawiedliwić, pisarz próbuje wypowiedzieć słowo niosące jakiś ratunek, choć nie będzie to ocalenie spektakularne, jakieś boskie słowo ustanawiające na nowo porządek świata. Nic takiego nie nastąpi. „[…] wszystkie książki świata i każde słowo, […] badanie i rozjaśnianie pojęć, ujmowanie ludzkich intencji w system, definiowanie dobra i zła […] – cóż to wszystko pomogło ludziom?” (s. 289). Można powiedzieć, że jak Swift w Podróżach Guliwera tej arcyksiążce krytycznego Oświecenia, Márai nie żywi złudzeń co do człowieka i jego historii. Nie będziemy lepsi ani cierpliwsi, chociaż przybędzie nam fachowców i specjalistów od zarządzania, w coraz większym stopniu będzie nam brakowało „rycerskości”, przez którą to cnotę Márai rozumie „bezpożyteczną służbę” dla innych, „praktykowanie i ćwiczenie się w moralności” (s. 282) i sztukę „wielkodusznego gestu” (s. 284). Nieznający żadnych wątpliwości służalcy i marni karierowicze wezmą górę nad szlachetnie wątpiącymi, Rozenkrantzów będzie zawsze więcej niż Hamletów.

Co można temu przeciwstawić? Czym osłabić napór zarządzających, którzy są „zainfekowani chorobotwórczą materią nienawiści i zemsty” (s. 274)? Skromne są to środki, ale za to dostępne dla każdego. Po pierwsze, zachować daleko idący dystans wobec zarządzających, tym bowiem zawsze będzie bliska pokusa użycia przemocy, jeśli nie jawnej, to podstępnej i zawoalowanej. Na ogół to ludzie, mówi Márai, „permanentnego ataku”, agresywni wobec wszystkich chcących przedstawić im własne zdanie. Po drugie, praktykowanie i ćwiczenie się w cnocie bezinteresownej służby, a to wymaga „szkoły etycznych pryncypiów” (s. 256) przypominającej o tym, że poza słupkami poparcia i punktami za publikacje istnieje coś, co nie pozwala posługiwać się nimi dla doraźnych politycznych celów. To „coś”, po trzecie, jest do obrony tak długo, jak będziemy zabiegali o budowanie zaufania między ludźmi, bez niego bowiem nawet pokój będzie ukrytą postacią wojny. „Żyć bez zaufania, bez przekonania, bez prawdziwego pokoju” (s. 132) – to żyć w poczuciu sztucznego bezpieczeństwa kreowanego przez polityków każących się nam obawiać imigrantów, obcych, homoseksualnych… To zaś, po czwarte, oznacza troskę o język, o słowa psute dzisiaj na potęgę w ideologicznym zapamiętaniu niemoralnej gry, jaką bezwstydnie stała się polityka. Dlatego węgierski pisarz patrzy z podziwem na członków Akademii Francuskiej, którzy w okupacyjnej nocy zbierają się co tydzień, by rozważać znaczenie słów, po to „poprawnie używali obcych słów ci, którzy ogarnięci chwilowym zapałem pragną nimi oznaczać pojęcia przeciwne do ich pierwotnego sensu” (s. 278). Tylko tak jakaś racjonalna odpowiedź na pytanie „Co potem?” będzie do pomyślenia i wypowiedzenia w sposób nieuwłaczający ludzkiej godności.

Sandor Márai: Kronika niedzielna. Przeł. Irena Makarewicz. Czytelnik, Warszawa 2019, ss. 335.