Ów szeroko reklamowany wirus nie wie jednego: dziś ludzkość ma już metody, które pozwalają na egzystencję w stanie epidemii. Czyż internet nie jest lekarstwem na problemy wywołane przez niemiłego agresora? Internet, a dokładniej komputery i ich otoczenie. Zaprawione w bojach z wirusami komputerowymi, dają sobie radę i z koronawirusem. Okazało się, że sporo naszej aktywności odbywa się w świecie wirtualnym: tu można załatwiać transakcje, pracować i uczyć się. Mój niedawno zmarły przyjaciel mawiał, że gdy był młody, to był zdolny, a teraz, gdy jest już stary, to stał się zdalny. Jakkolwiek by było, technika już istnieje i moglibyśmy przy jej pomocy rozprawić się z wirusem i jego chorobami raz, dwa. Myślę, że to powinno być przekazem 2020 roku dla przyszłości: oto ludzkość daje sobie radę i na przekór przeciwnościom porusza się naprzód.
Niestety, a może na szczęście, człowiek to nie tylko dźwignia w maszynie. Istnieje ludzka psychika, która płata figle. Na przykład ta sama ludzkość, która idzie ,,naprzód”, nie za bardzo wie, w którą stronę jest ,,naprzód”, i ściera się w dyskusjach na ten temat. Skutki widzimy każdego dnia. I serio tak myślę: skutki fizyczne pandemii miną szybko, skutki psychiczne mogą nas zniszczyć.
Ten sam znajomy, na pytanie, co by zjadł, z kokieterią odpowiadał: ,,bakłażany z szampanem”. To było hasło, którego używaliśmy w latach szkolnych, chcąc podkreślić, że w zasadzie nie potrzebujemy zbyt wiele do życia. Żadnych luksusów, jedynie wspomniane ,,bakłażany z szampanem”. Pasjonowaliśmy się wtedy rozmaitymi skromnymi, acz wykwintnymi potrawami. A bakłażan to po prostu psianka podłużna, bo taka jest polska nazwa tego warzywa. Podobnie jak awokado to po polsku smaczliwka. Czasami lepiej używać nazw brzmiących cudzoziemsko, bo robią wrażenie. Mam jednak problem: po sylwestrze, spędzonym z konieczności w ograniczonym gronie, został mi szampan. Mam też bakłażana, którego teraz można już nabyć wszędzie. A w internecie nie umiem znaleźć przepisu na ,,bakłażana z szampanem”. Byłżeby to wymysł mojego znajomego? Nie wiem, wiem jednak, że rozmaite luksusy, które czasem naiwnie sobie wyobrażamy, w zetknięciu z realiami tracą swój powab lub okazują się męczące. Przypomina mi to słowa Neli Rubinstein, która towarzyszyła swojemu mężowi w tournée po Związku Radzieckim w latach 30. XX wieku. Jako wynagrodzenie otrzymywali wtedy bony do sklepu rybnego, gdzie można było kupić w podobnej cenie kilo śledzia albo kilo kawioru. Oczywiście państwo Rubinstein wybrali ten drugi artykuł. Jedli potem ten kawior i jedli bez końca. Autorka już nigdy potem nie mogła się przemóc do kawioru. Przyjemności muszą być dozowane.