Sosnowieckie Dni Literatury są jednym z ważniejszych wydarzeń promujących czytelnictwo w regionie. Wydarzenie organizowane po raz 16. było wyjątkowe – w całości przeniosło się do sieci. To charakterystyczne dla większości wydarzeń kulturalnych odbywających się w 2020 roku.
Tytuł artykułu stanowią słowa Leopolda Tyrmanda, któremu w znacznej części zostało poświęcone wydarzenie organizowane przez Bibliotekę Miejską w Sosnowcu. Miniony rok był Rokiem Tyrmanda – wybitnego pisarza, publicysty i popularyzatora jazzu w Polsce. Również SDL obrała go patronem 16. edycji.
Rok 2020 przez sejmową ustawę został ustanowiony Rokiem Leopolda Tyrmanda. Obchodziliśmy 100. rocznicę jego urodzin i 35. rocznicę śmierci. Pisarz określany jest mianem ikony, legendy i najjaśniejszej gwiazdy Polski Ludowej lat 50. Zapewne gdyby nie pandemia, wydarzenia związane z jego postacią byłyby organizowane z większym rozmachem. Biblioteka Miejska w Sosnowcu w ramach Sosnowieckich Dni Literatury poświęciła kilka punktów programu właśnie Tyrmandowi.
Online wciąż jest dostępna wystawa pt. Polski plakat jazzowy. Pamięci Leopolda Tyrmanda z unikalnej kolekcji plakatu z Dydo Poster Gallery w Krakowie. W podtytule wystawy organizatorzy zaznaczyli, że warszawski pisarz był przyjacielem jazzu. Świadczyły o tym działania popularyzatorskie Tyrmanda, jego zaangażowanie w kolejne festiwale i mniejsze wydarzenia związane z jazzem, jak również zbiór esejów poświęconych temu gatunkowi muzyki zebranych w książce U brzegów jazzu. Wystawa składa się z ponad 30 plakatów – najstarszy pochodzi z 1956 roku (Błękitny jazz), czyli czasu, gdy jazz – to „zdumiewające zjawisko”, jak określał je Tyrmand – wkracza na polską scenę muzyczną. Wśród autorów plakatów nie mogło zabraknąć prac Romana Kalarusa, od lat związanego z Sosnowieckimi Dniami Literatury. Również i w tym roku wykonał plakat na 16. edycję wydarzenia.
Kolejnym, już stricte literackim punktem programu poświęconym Leopoldowi Tyrmandowi było spotkanie z Marcelem Woźniakiem. Biografista w październiku 2020 roku wydał już drugą książkę poświęconą warszawskiemu pisarzowi pt. Tyrmand. Pisarz o białych oczach. Cztery lata wcześniej opublikował Biografię Leopolda Tyrmanda. Moja śmierć będzie taka jak moje życie. Woźniak również dla SDL udostępnił dokumenty i zdjęcia pisarza ze swoich zbiorów. Spotkanie odbyło się online. Rozmowę prowadziła dr Magdalena Boczkowska. Za pośrednictwem mediów społecznościowych, podobnie jak przy innych spotkaniach, publiczność mogła zadawać pytania i komentować przebieg rozmowy.
Marcel Woźniak, jak sam mówił, poznał twórczość Tyrmanda dopiero na studiach. Zaczął od lektury Złego. Mijały lata studiów, pracy, a warszawski pisarz wciąż stanowił dla niego wyłącznie pewnego rodzaju ciekawostkę. Autor zbierał o nim kolejne dokumenty, wspomnienia, robił notatki i wszystko to trzymał w specjalnym folderze. Nie myślał jednak, by napisać biografię Tyrmanda czy w ogóle – by zostać pisarzem. W końcu powstała praca na zakończenie studiów:
– Okazało się, że jest ciekawa. Jednocześnie wydawca Tyrmanda czekał, aż ktoś o wybitnym twórcy napisze książkę – tłumaczył Woźniak.
Dr Boczkowska zaznaczyła, że ze względu na obchody Roku Tyrmanda można obserwować wzmożoną aktywność wydawnictw, które publikowały wznowienia książek czy też jego biografii. Patrząc jednak na dane z bibliotek widzimy że, jedynie Zły był chętnie wypożyczany. Czy ta sytuacja się zmieni? Prowadząca, jak i gość spotkania mają nadzieję, że Tyrmand w końcu znajdzie swoje miejsce w kanonie lektur i będzie postrzegany przede wszystkim przez pryzmat bycia pisarzem, a nie ciekawostką z dawnych lat. Woźniak zauważył, że Tyrmanda zawęża się do kolorowych skarpetek, zainteresowania kobietami, Złego i jazzu, co mija się z prawdą.
– Najłatwiej jest z kogoś zrobić kolorowego pajaca – zauważył biografista.
Dlatego głównym celem wielu działań Woźniaka jest to, aby Tyrmand, jako niedocenione i zapomniane dobro narodowe, wrócił do kanonu lektur, choćby we fragmentach.
Jednym z kilku ważnych spotkań literackich w ramach SDL była rozmowa z Anną Dziewit-Meller. Dotyczyła ona głównie trzeciej powieści autorki Od jednego Lucypera, której akcja dzieje się na Śląsku, a jej głównymi bohaterkami są kobiety. Portretuje w niej historie kiedyś uważane za „nieważne”, bo kobiece. Dziewit-Meller już cztery lata temu, również w ramach SDL, mówiła, że interesuje ją coraz bardziej herstory. Sama książka najpierw miała dotyczyć współzawodnictwa w pracy w czasach Polski Ludowej, zamysł jednak w trakcie pracy uległ korekcie. Właśnie z poszukiwań w archiwach powstała główna i niezwykle tragiczna postać Marijki – kobiety pracującej w chorzowskich zakładach azotowych, marzącej o byciu przodowniczką pracy i wyrwaniu się od matki. W rozmowie Dziewit-Meller zaznaczyła, że istotnymi problemami w książce są milczenie i dziedziczenie traumy.
– Ile razy słyszeliśmy: nie mów nikomu, co dzieje się w domu, a jednocześnie i w domu nie mów, co się dzieje w tobie. Najlepiej w ogóle nic nie mów. Nie poruszajmy trudnych tematów. Stąd też, tak myślę, jest wiele tragedii w rodzinach. Wynikają one z milczenia. Nie jest to jednak strategia, która cokolwiek załatwia – podsumowała rozmówczyni.
Gościem SDL był również Mikołaj Łoziński, który gościł w Bibliotece Miejskiej w Sosnowcu osiem lat wcześniej. Rozmowa skupiała się głównie na najnowszej powieści pt. Stramer. Inspiracją była rodzina pisarza. Podobnie było przy Książce wydanej w 2010 roku.
– Człowiek przychodzi na świat już z dość ciężkim bagażem doświadczeń dziadków, rodziców, a z czasem dochodzą własne przeżycia. Stwierdziłem, że zajrzę do tych bagaży, walizek, chciałem wiedzieć, co w nich jest. Może uda się coś przepakować lub wyrzucić, by dalej szło się lżej. I tak myślę dzisiaj, że jest to książka bardziej o mnie – mówił Łoziński.
Najnowsza powieść tytułem odnosi się do dziadka pisarza i przedstawia historię rodziny polsko-żydowskiej. Pewnego rodzaju impulsem do powstania tej książki stał się wywiad udzielony przez Mikołaja Łozińskiego i jego brata Pawła. Mówili o tym, jak to jest żyć w Polsce i mieć żydowskie pochodzenie. Wywiad został udostępniony na stronach antysemickich, gdzie w komentarzach, oprócz wulgaryzmów, pojawiło się pytanie o ich prawdziwe nazwisko. Łoziński stwierdził wtedy, że nazwisko Stramer, które mu się podoba, bo oznacza siłę i krzepkość, zginęło wraz z dziadkiem w trakcie II wojny światowej. Stąd też należałoby je przywrócić. Łoziński spędzał wiele czasu w Tarnowie, gdzie mieszkał jego dziadek, prowadząc poszukiwania miejsc, ludzi i atmosfery lat przed wojną i w jej trakcie. Kolejnym etapem była praca w archiwach. Powieść chciał napisać, używając jak najmniejszej liczby słów i ograniczając liczbę bohaterów. Efekt starań był jednak sztuczny, a postaci papierowe.
– Zaliczałem kilka takich falstartów. Mijały kolejne miesiące, aż pewnego dnia usiadłem i zacząłem pisać dłuższe zdania, używałem większej liczby przymiotników, wprowadzałem kolejne postaci… Zupełnie jak nie ja. W momencie, kiedy złamałem wszystkie swoje pisarskie zasady i założenia, nagle ruszyło. Nabrało życia. Widocznie ta powieść wymagała innego stylu – mówił Łoziński.
Nieco inny charakter miało spotkanie z Jakubem Korhauserem. Odbyło się w bibliotece, a prowadził je niezwykle ekspresyjny Marcin Mokry. Rozmowa skupiała się na ostatniej książce Kornhausera Dziewięć dni w ścianie, która została określona mianem poematów prozy czy też reportażem typu gonzo. Książka składa się z czterech cykli, które wcześniej ukazywały się na łamach „Znaku” czy „Pisma”. Kornhauser kładzie w niej nacisk na formę.
– Jest to proza fikcjonalna, której scenerią jest Kraków odbierany z perspektywy rowerzysty. Jest to niepierwszoosobowa narracja, która dzieje się w obliczu języka próbującego coś pochwycić z rzeczywistości, ale nieumiejącego tego do końca zrobić. Język czasami zajmuje się sam sobą, a nie tym, do czego został powołany – stwierdził gość spotkania.
Marcin Mokry zauważył, że jest to książka nie o rzeczywistości, ale o jej przeżywaniu.
Spotkania miały wyjątkowy charakter. Goście wydarzenia siłą rzeczy zapraszali nas do wnętrz swoich domów. U Marcela Woźniaka tło stanowiły książki, u Anny Dziewit-Meller przywieziony ze Śląska na Mazury obraz Maryi w obłokach, który odziedziczyła po swojej babci. W trakcie spotkania z Mikołajem Łozińskim plakat tegorocznej edycji znajdujący się za prowadzącą dr Boczkowską nagle odpadł. Atmosfera była pozbawiona oficjalności, co wyłącznie sprzyjało rozmowom, a przede wszystkim ich słuchaniu. Jak zaznaczyła główna organizatorka wydarzenia, ma nadzieję, że w przyszłym roku spotkania będą miały miejsce właśnie w bibliotece.