Na Uniwersytecie Śląskim zacząłem pracować 1 października 1975 roku, czyli rok po powstaniu Wydziału Nauk o Ziemi UŚ. Przyszedłem z Uniwersytetu Warszawskiego (razem ze mną przeszli również prof. Kazimierz Kozłowski i doc. Remigiusz Więckowski). Na wielu uczelniach w kraju była prowadzona swego rodzaju kampania zachęcająca do przeniesienia się do nowo powstałej uczelni. Obiecywano nam złote góry: mieszkania, duże pieniądze na aparaturę, piękne, nowe laboratoria… Oczywiście rzeczywistość okazała się nieco inna. Był kryzys gierkowski, na nic nie było pieniędzy i warunki były trudne. Wydział mieścił się początkowo w kilku budynkach: w starej szkole górniczej przy ul. Szkolnej w Sosnowcu znajdowały się geografia i geologia, a mój Zakład Geochemii kierowany był przez doc. dr. Mariana Marczaka miał siedzibę w budynku przy ul. Jagiellońskiej w Katowicach. Niedługo po moim przyjeździe Wydział otrzymał pół budynku przy ul. Partyzantów w Sosnowcu. Tam mieściła się głównie geologia i część geografii. Oczywiście wyposażenia naukowego jako takiego nie było, żadnej aparatury, laboratoriów, jedynie tablica i kreda – co też na owe czasy było sukcesem.
Wrażenia z mojej pierwszej wizyty w Sosnowcu nie były pozytywne. Miasto było bardzo brudne, spod dworca jechałem rozklekotanym tramwajem pamiętającym chyba czasy przedwojenne.
Jak wspomniałem wcześniej, formą zachęty były m.in. mieszkania. Początkowo zostałem zakwaterowany w Hotelu Asystenckim na Tysiącleciu. Było dobrze, ale strasznie daleko, a ówczesna komunikacja między miastami Śląska i Zagłębia pozostawiała wiele do życzenia. Trzeba było mieć parę godzin zarezerwowanych na podróż pomiędzy Katowicami a Sosnowcem. Droga do Katowic była wybrukowana kostką, wąska, wiecznie zakorkowana. Później, w grudniu 1975 roku, otrzymałem mieszkanie w Sosnowieckiej Spółdzielni Mieszkaniowej.
Wydział długo borykał się z dużymi kłopotami kadrowymi. Ściągano naukowców z całej Polski. Dużo osób przybyło z Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Kadra sukcesywnie się rozrastała i obecnie kadrowo stanowimy jeden z najsilniejszych ośrodków w kraju. Niestety wielu kolegów, z którymi rozpoczynałem pracę, już nie żyje lub są na emeryturach. Szczególnie chciałem wspomnieć o takich osobach, jak prof. dr hab. inż. Aleksander Jachowicz, który był też prorektorem UŚ, prof. dr hab. Kazimierz Kozłowski, prof. dr hab. inż. Stanisław Bukowy, prof. dr hab. Marian Pulina, jego żona dr hab. prof. UŚ Maria Pulinowa, prof. dr hab. Andrzej Jankowski. Pierwszym dziekanem był doc. dr Marian Marczak, a prodziekanem prof. dr hab. Jan Trembaczowski. Trzeba przyznać, że ta pierwsza grupa, którą można nazwać organizacyjną, wywiązała się ze swojej roli bardzo dobrze. Walczyli o wydział i jego rozwój, czy to pod względem lokalowym, czy też kadrowym.
Na początku lat 80. wybudowano nową siedzibę Wydziału Nauk o Ziemi w Sosnowcu, tzw. Żyletę wraz z przyległym budynkiem laboratorium, który był oddany do użytku jako pierwszy. Zakupiono specjalistyczne wyposażenie i sprzęt dydaktyczny. Nowy budynek był nowoczesny jak na tamte czasy, wyróżniał się też w krajobrazie miasta, więc zaczęły nam składać wizyty różne wysoko postawione persony. Szczególnie pamiętam wizytę towarzysza pierwszego sekretarza KW PZPR Zdzisława Grudnia. To była swoista komedia. Specjalnie na jego przyjazd od północno-zachodniej strony budynku wybudowano jednodniową drogę. Wszyscy pracownicy zostali zmobilizowani, sprzątano i czyszczono cały budynek.
Mimo różnych trudności w tamtych czasach kształciliśmy na bardzo wysokim poziomie. Program studiów był o wiele szerszy niż obecnie, było więcej godzin dydaktycznych i ćwiczeń terenowych. Było też inne zaangażowanie studentów, o wiele więcej z nich korzystało z biblioteki wydziałowej, którą rozwijaliśmy systematycznie i z czasem rozrosła się do całkiem solidnego księgozbioru. Było dużo wyjazdów terenowych. Jeździliśmy głównie w Góry Świętokrzyskie, które są doskonałym kalendarzem geologicznym i do dzisiaj są tam prowadzone zajęcia. Część zajęć była prowadzona także w Sudetach, a zajęcia z górnictwa odbywały się w kopalniach.
Największą piłą z geologów, którego bali się wszyscy studenci, był prof. Erast Konstantynowicz. Wykładał geologię złóż i ekonomikę złóż, były to przedmioty bardzo trudne do zaliczenia, pamięciowe i ogromny materiał. Profesor był tzw. starej daty, bardzo wymagający. Mówiło się, że jak ktoś przeszedł Erasta, to już miał zaliczone studia.
Dziś absolwenci tych pierwszych roczników to pracownicy naszych katedr, zresztą nie tylko z pierwszych roczników. Sporo osób wyjechało też za granicę – szczególnie w latach 80. wielu geologów wyjechało do RPA. Uważam, że kształciliśmy bardzo dobrych fachowców.