– Ty zawsze chciałeś pracować w radiu – usłyszał pewnego dnia Piotr Baron od słuchaczki, swojej koleżanki ze studiów, podczas porannej audycji Zapraszamy do Trójki. Zanim został studentem, wiedział już, że swoją przyszłość chce związać z Polskim Radiem. Potem łączył naukę z przygotowywaniem audycji i cotygodniowymi dojazdami z Katowic do Warszawy, a każdą wolną chwilę poświęcał muzyce. Zapytany o utwór kojarzący mu się z okresem studiów, bez wahania odpowiada: grupa Tilt, Mówię ci, że…
Kiedy usłyszałem, że będziemy rozmawiać o wspomnieniach z okresu studiów, poczułem się dziwnie… Mnie się wydaje, że to było wczoraj – jakbym dosłownie przed chwilą, otrzymawszy dyplom, opuścił Uniwersytet Śląski. Tymczasem minęło ponad dwadzieścia lat od mojego ostatniego dnia spędzonego z przyjaciółmi na uczelni. Był to cudowny czas pełen spotkań z fantastycznymi ludźmi i dużej przychylności wykładowców dla mnie i mojego radiowego wariactwa. Jeszcze przed rozpoczęciem studiów wiedziałem, że chcę swoją przyszłość związać z radiem. Przez kilka lat regularnie podróżowałem do Warszawy, aby prowadzić audycje w Trójce. W związku z tym… czasem nie było mnie na zajęciach (śmiech). Wykładowcy, którzy pracowali wówczas na Wydziale Nauk Społecznych, mocno mi kibicowali. Starałem się też sumiennie przygotowywać do egzaminów, często w pociągach ekspresowych na trasie Katowice – Warszawa – Katowice.
Pochodzę z Rudy Śląskiej. Gdy przeniosłem się do Katowic, poczułem różnicę. To było wielkie miasto: z klubem Akant znanym z narodzin Rawy Blues oraz ze Spodkiem, w którym odbywały się świetne koncerty, a także rozegrano mistrzostwa świata w hokeju na lodzie (dodam, że udało mi się wtedy zdobyć kask szwedzkiego obrońcy!). Katowice wydawały się również miastem wielkich możliwości – z uniwersytetem, politechniką, ogromną, piękną katedrą Chrystusa Króla i wreszcie ze wspaniałą Narodową Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia i Telewizji (w tamtym czasie orkiestrą dyrygował Maestro Antoni Wit).
Muzyka, oprócz radia, towarzyszyła mi niemalże bez przerwy. Nie mieliśmy dostępu do internetu, YouTube jeszcze nie istniał, ale sposoby dzielenia się muzycznymi perełkami były podobne. Informacje o nowościach docierały do nas „pocztą pantoflową”. Siedzieliśmy w bufecie, piliśmy kolejną herbatę i paliliśmy nie wiem już którego papierosa, ktoś dołączał i mówił: Dziś wieczorem, u mnie o 19.00. Spotykaliśmy się więc u niego, by z nabożeństwem wysłuchać wspólnie płyty przysłanej np. z Vancouver. Potem zaczynały się dyskusje i często kłótnie, bo przecież nie wszystkim podobała się ścieżka dźwiękowa! Nikt jednak nie okazywał zniecierpliwienia. Kiedy w tym szarym świecie ktoś nagle dostał album The Wall grupy Pink Floyd, uczestniczyliśmy w Wydarzeniu Kulturalnym Roku w naszej mikroskali towarzyskiej. Chęć smakowania utworów była nieograniczona. Siedzieliśmy na podłodze, pijąc pewnie tanie wino, słuchaliśmy Rogera Watersa i Davida Gilmoura i zachwycaliśmy się każdym dźwiękiem. To były cudowne czasy!
Moje koleżanki i moich kolegów ze studiów nazwałbym ludźmi niezwykle taktownymi. Nawet kiedy wykładowcy proponowali nam przejście na „ty”, nigdy tego nie nadużywaliśmy. Podczas egzaminów znów powracaliśmy, niejako naturalnie, do oficjalnej formy pan profesor / pani profesor. Znaliśmy cienką granicę, której nie wypada przekroczyć. Czerpaliśmy też ogromną radość z możliwości rozmawiania na każdy temat, także polityczny. Wtedy wszystko działo się na naszych oczach! Próbowaliśmy wyobrazić sobie świat bez Związku Radzieckiego. Dyskusje toczyliśmy najczęściej po wykładach, w knajpach lub w naszych domach. A potem znów słuchaliśmy wspólnie muzyki. Nasz kolega miał fenomenalny sprzęt grający i mnóstwo płyt, w tym całą dyskografię uwielbianego przez nas wówczas Franka Zappy. Zdarzało się, że wieczór kończył się interwencją Milicji Obywatelskiej ze względu na hałas słyszany czasem na całym osiedlu. Wydaje mi się, że wtedy łatwiej było być bliżej siebie, ponieważ łączył nas wspólny wróg. Dziś wiele się zmieniło, jest inaczej, ale to wcale nie oznacza, że któryś z tych okresów może być lepszy lub gorszy do życia. Trzeba tylko zauważać w nim piękne chwile. Znałem Ryśka Riedla, wzruszam się, ilekroć słyszę ten utwór w radiu…