Z Olgerdem Dziechciarzem spotykam się w Galerii Sztuki Współczesnej BWA w Olkuszu. Moją uwagę przykuwa zbiór jego esejów Pakuska, tytułem nawiązujący do nazwy jednego z tutejszych osiedli mieszkaniowych. Zaczynam czytać fragment strony ze zdjęciem ludzi tworzących długi ogonek z czasów PRL-u: „Stanie w kolejce to dość tajemnicze zajęcie: nigdy nie wiesz, czy się czegoś doczekasz. A nawet gdy się doczekasz, to często czegoś innego, niż się spodziewałeś”. Podobnie jest z rozmową, szczególnie, jeśli o swojej przeszłości opowiada historyk felietonista, autor siedmiu tomików poetyckich, zbiorów opowiadań i dwóch powieści oraz kilkunastu książek popularyzujących dzieje ziemi olkuskiej; miłośnik muzyki punkowej i człowiek, który unika nudy i kolejek.
Pewnie rzucili papierosy. Albo proszek do prania. Albo rajstopy. Stąd taki długi ogonek do kiosku „Ruchu” na zdjęciu. Szczęśliwcy mieli specjalne teczki, do których pani wkładała gazety. Można było przyjść po godzinach i spokojnie odebrać zawartość swojej teczki. Pamiętam, że mój ojciec miał taką. Dziś już za gazetami nikt nie stoi w kolejce. Kiedyś poszedłem do kiosku i policzyłem, że na wystawie znalazło się ponad 40 tytułów pornograficznych i ani jednego literackiego. „Literackimi nikt się nie interesuje...” – usłyszałem, gdy zapytałem o wystawę panią z okienka. „Nigdy nie widziałem, by ktoś interesował się pornograficznymi...”. „Zdziwiłby się Pan” – podsumowała.
Gdy zmieniał się system, zaczynałem studiować historię w Katowicach. Zawsze wmawiałem paniom w dziekanacie, że Olkusz znajduje się w województwie krakowskim, co wtedy oczywiście nie było prawdą. Dodawałem, że muszę jechać ponad dwie godziny, końmi, w śniegu po pas i one mi wierzyły. Dzięki temu zawsze dostawałem akademik. Wszyscy wiedzieli, że tylko tam działo się prawdziwe życie! (śmiech)
Kiedyś studiowało się dla przyjemności, dziś – żeby zdobyć zawód i pracę. Mój kolega powtarzał: „Studia to nie wyścigi!”. Tak bardzo wziął sobie tę maksymę do serca, że studentem był ponad 10 lat. Ja także dobrze wspominam czas spędzony w Katowicach, chociaż na początku denerwował mnie pokomunistyczny klimat miasta wielkoprzemysłowej klasy robotniczej. Przyzwyczaiłem się jednak do dawnych ciągów komunikacyjnych, do starego dworca PKP: oryginalne kielichy, budki z kebabem z końską kiełbasą, cyganki, baza noclegowa bezdomnych, włosy wrzucane do zupy zamawianej na dole w barze, sklepy z „pirackimi” kasetami, brak miejsc siedzących, tanie książki, taki klimat. Chodziliśmy z kumplami do baru Hubertus w okolicach ul. Mariackiej. Myśmy na niego mówili „Hibernatus”, bo to były takie zahibernowane lata siedemdziesiąte. Pamiętam, jak do kolegi doczepili się kiedyś kibice Górnika Zabrze, dopatrując się w nim cech mniejszości etnicznej, ale chwilę później przyszła pani kierowniczka z brudną ścierką w ręce, palcem wskazała drzwi i bez mrugnięcia okiem zaproponowała: „Panowie, jak się chcecie bić, to proszę przed lokal!”.
W międzyczasie widzieliśmy zachodzące powoli zmiany, Orzeł odzyskiwał koronę. Ze ścian Wydziału Nauk Społecznych zniknęło ogromne płótno przedstawiające fedrujących górników. Dziś już wiadomo, że sprawdziła się bardziej wizja technokratyczna niż romantyczna. Nie wszystkim się to podobało.
Na początku chciałem pisać pracę magisterską o Olkuszu, ale temat nie znalazł zainteresowania. Okazało się, że Katowicom bliżej do... Afryki. Podobno jako pierwszy na Uniwersytecie Śląskim napisałem pracę dotyczącą historii tego kontynentu. Tematu nie przestraszył się prof. Marek Paździora i został moim promotorem. Do dziś pamiętam także wiele słynnych sentencji prof. Henryka Kocója. „Student czwartego roku jest jak Wisła pod Gdańskiem, musi wpaść do morza” – tak czasem mawiał.
Zastanawiałem się, jak daleko doszedłem w życiu. Obok budynku, w którym się teraz znajdujemy, jest parking, ale kiedyś stał tam szpital. W nim się urodziłem. Pracuję zatem jakieś 10 metrów od miejsca, w którym przyszedłem na świat. To w sumie niezbyt długa droga, jak na tyle lat życia (śmiech). Co robię obecnie? Między innymi wieszam obrazy. I organizuję literackie spotkania w olkuskiej galerii BWA. Siedziałem kiedyś z poetami Łukaszem Jaroszem i Sławkiem Elsnerem i zastanawialiśmy się wspólnie, kogo uczynić patronem organizowanego przez nas konkursu literackiego. Wszyscy trzej pomyśleliśmy o poecie wyklętym Kazimierzu Ratoniu. Pochodził z Sosnowca, miał problemy ze znalezieniem mieszkania w stolicy, popadł w alkoholizm, ciężko zachorował i zmarł w osamotnieniu w wieku 40 lat. A ja zetknąłem się z jego poezją... na śmietniku. Kiedyś poproszono mnie, bym wyrzucił makulaturę. Zobaczyłem roczniki „Poezji”, zabrałem je do pokoju, by poczytać, jeden z numerów poświęcony był Ratoniowi. Czytałem wiersze, oglądałem zdjęcia poplamionych zeszytów, w których zapisywał myśli. Były doskonałe. Doszliśmy do wniosku, że będzie to idealny patronat. W 2015 roku odbyła się już 11. edycja Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Kazimierza Ratonia. Główną nagrodą będzie publikacja zwycięskiego tomiku poezji Vinca minor, którego autorką jest Marta Tomczyk-Maryon.