Mistrzostwa świata w kumite, czyli walce kontaktowej, były rozgrywane w Tokio w listopadzie 2015 roku, a mgr Michał Krzak triumfował w seniorskiej kategorii powyżej 80 kg.
Panie Michale, serdecznie gratulujemy zdobycia tytułu mistrza świata. W finale turnieju pokonał Pan przez ippon, czyli odpowiednik bokserskiego nokautu, Irańczyka Boorboora Bahmana, który zdecydowanie przewyższał Pana warunkami fizycznymi.
– Istotnie, parametry reprezentanta Iranu przewyższały moje, ponieważ mierzył dwa metry i ważył 126 kilogramów. Przy moich 180 centymetrach i wadze 85 kilogramów to jest spora różnica, dlatego obawiałem się tej walki. Jak się jednak okazało, trudniejsza dla mnie była walka półfinałowa, w której zmierzyłem się z Rosjaninem Wiktorem Waskowem. Finał wygrałem przed czasem dzięki celnemu ciosowi w wątrobę przeciwnika.
Na czym ze sportowego punktu widzenia polega karate? W co i jak uderzamy?
– Podczas zawodów zasób stosowanych technik jest ograniczony. Używamy tylko tych, które bezpośrednio nie zagrażają zdrowiu i życiu przeciwnika. W kumite możemy używać zarówno rąk, jak i nóg, z tym że nogami kopiemy we wszystkie trzy strefy, czyli gadan (nogi), chudan (korpus) oraz jodan (głowę), a rękami uderzamy tylko w korpus.
Myślałem, że to w boksie sytuacja jest skomplikowana, ale i w karate mamy różne style, różne federacje, różne mistrzostwa. Jaka jest główna różnica pomiędzy stylami shotokan i kyokushin?
– Techniki są bardzo zbliżone, różnice w nich dostrzegają ludzie, którzy trenują karate. Główną różnicą jest rywalizacja w zawodach sportowych. W shotokan nie ma kontaktu fizycznego, a punkty w walce otrzymuje się za zatrzymanie techniki przed przeciwnikiem. W kyokushin walczymy z pełną siłą, by wywrzeć na rywalu jak największe wrażenie. Jeśli chodzi o organizacje, to największą jest International Karate Organization Kyokushinkaikan, w której mistrzostwach walczyłem. Z czasem wykształciły się z niej federacje pomniejsze – uczniowie założyciela stylu kyokushin Masutatsu Oyamy po jego śmierci chcieli być na szczycie hierarchii. Co ciekawe, Oyama był z pochodzenia Koreańczykiem i nazywał się Choi Yeong-eui.
Dalekowschodnie sztuki walki to nie tylko trening fizyczny czy nauka samoobrony. To bardziej filozofia życia i sposób bycia…
– Walka sportowa to tylko niewielki wycinek karate i dlatego mówimy o sztuce, a nie sporcie walki. W odróżnieniu na przykład od bardzo popularnej obecnie wszechstylowej walki wręcz (MMA), która polega na używaniu najskuteczniejszych technik różnych sztuk walki (karate, kickboxing, ju-jitsu, brazylijskie ju-jitsu), karate wciąż nawiązuje do tradycji, treningowi towarzyszy filozoficzna otoczka, jakkolwiek górnolotnie to brzmi. Komendy wydawane się w języku japońskim, a przed treningiem i po nim jest chwila przeznaczona na medytację. To dosłownie chwila, ale zawsze tłumaczę studentom na pierwszych zajęciach, że kiedy siedzimy w pozycji seiza, pada komenda mokuso i zamykamy oczy, to jest ten moment, żeby się skoncentrować na sobie, odciąć się od tego, co nas otacza, wszystkich przykrych i obciążających nas psychicznie rzeczy, żeby zaangażować się w trening. Po zajęciach natomiast ta chwila powinna być poświęcona szybkiej analizie tego, co zrobiłem na treningu, jak angażowałem się w poszczególne ćwiczenia i czy mam prawo być z siebie zadowolony. A może następnym razem powinienem rzetelniej popracować? Młodzi adepci bardzo często bagatelizują ten moment, ale wraz z upływem lat nabiera on znaczenia.
Jak zaczęła się Pana przygoda z karate?
– Kiedyś, jeszcze przed karate, próbowałem judo, byłem na kilku treningach, ale to nie był mój świadomy wybór. Z karate zaczęło się bardzo trywialnie: jeszcze w czasach szkoły podstawowej dowiedzieliśmy się z kolegami, że niedaleko nas organizowane są treningi karate i poszliśmy. Wówczas możliwości trenowania sztuk walki była bardzo ograniczona. Teraz jest znacznie większy wybór. Z czasem w karate spośród moich przyjaciół zostałem sam i tak kontynuuję tę pasję do dzisiaj – obecnie posiadam drugi dan [drugi z dziesięciu stopni mistrzowskich, oznaczany czarnym pasem z odpowiednią liczbą złotych pagonów – przyp. T.P.], który zdobyłem minionego lata na obozie międzynarodowym.
Widzę na Pana ramieniu tatuaż ze znaków kanji. Co oznacza jego treść? Czy został zrobiony podczas jednej z wizyt w Japonii?
– Nie, akurat tatuaż został zrobiony w Polsce (śmiech). Jest to tekst bardzo bliski mojemu sercu. Istnieje w karate tzw. przysięga dojo. Można powiedzieć, że to taki kodeks zawodnika trenującego karate kyokushin. Wytatuowany mam pierwszy punkt tej przysięgi, który brzmi: „Będziemy ćwiczyć nasze serca i ciała dla osiągnięcia pewnego i niewzruszonego ducha”.
Jakie ma Pan plany na przyszłość? Zamierza Pan bronić tytułu? I czego Panu życzyć?
– Nie wiem, czy za cztery lata jeszcze wystąpię. Mam 36 lat, więc mój organizm regeneruje się coraz dłużej. Teraz walczyłem w kategorii wiekowej między 35. a 39. rokiem życia, w 2019 roku rywalizowałbym w przedziale 40–44. Chcę też więcej czasu poświęcić rodzinie i mojemu trzyletniemu synkowi. A życzyć mi trzeba – jak każdemu sportowcowi – przede wszystkim zdrowia.