W szponach systemu

Za oknem coraz ciemniej i niestety, wbrew optymistycznym przypuszczeniom, że klimat się ostatecznie ocieplił i teraz już będzie tylko wiosna i wiosna – no, może od czasu do czasu temperatura się podniesie i będziemy się cieszyć latem – otóż wbrew tym wszystkim oczekiwaniom nadeszły też przymrozki, zaczął padać śnieżek i co tu dużo mówić: za oknem czuje się zimę.

W tych okolicznościach przyrody nie powinno nikogo dziwić, że życie skupia się głównie w pomieszczeniach, na razie jeszcze ogrzewanych. Piszę „na razie”, bo ofensywa przeciw polskiemu węglowi trwa i doprawdy trudno sobie wyobrazić, co będzie dalej. Chyba że zastosujemy wybieg Volkswagena: wyłączymy ogrzewanie na czas kontroli (oby jak najkrótszy), a potem znowu damy popalić. Albo popalimy sami, zwalając wszystko na diabła, co to w starym piecu pali. Podobno nowe piece nie dają negatywnych dla środowiska efektów, bo nie można w nich spalać węgla.

Załóżmy jednak, że siedzimy w ciepłym, suchym gabinecie i możemy się oddać pracy, coraz bardziej naukawej niestety. Zamiast krzątać się wokół aparatury, zamiast przeglądać fiszki i segregować je ponownie, zamiast siedzieć bez ruchu i wpatrywać się w sufit (ewentualnie okno), przerywając tę czynność z rzadka dla zapisania skrawka papieru niezrozumiałymi dla postronnych formułami, czyli zamiast uprawiać działalność naukową, coraz częściej musimy poświęcać się działaniom pozorowanym, pozornie potrzebnym, stwarzającym pozory aktywności. Do czynności tych zaliczam m.in. konieczność wypisywania sążnistych sprawozdań, ankiet, planów, sylabusów, którymi system (a może nawet System) coraz bardziej nas uzależnia. ,,Nas” – mam tu na myśli uczonych, studentów i administrację, która często współczuje ofiarom systemu, lecz sama też do nich się zalicza. Zewnętrzne źródła zasilają bezustannie ,,S” rozporządzeniami, protokołami i zaleceniami oraz zarządzeniami. A tu, na uniwersytecie (a może gdzie indziej, ale tego nie wiem – kto to zresztą może wiedzieć?) młyny przerabiają te tony dokumentów i przerabiają je na niestrawną papkę, którą karmią potem beneficjentów uczelni (,,beneficjenci” – ta kategoria obejmuje wszystkich ,,interesariuszy” (jeszcze jedno słowo wzięte z ,,S”), niekiedy, w innych okolicznościach (na razie!), oznacza ogół podopiecznych instytucji o charakterze charytatywno-pomocowym.

A my, jako beneficjenci, musimy się z ,,S” porać i zgrzytając zębami wypełniać rozmaite druki, w których nie ma miejsca na ,,czynnik ludzki”, czyli zwykłą pomyłkę. Jeśli już poprosiliśmy o urlop i ,,S” tę prośbę zakonotował, to choćby się waliło i paliło, musimy iść na urlop. Jeśli wypisaliśmy delegację, to choćby nam później ochota na wyjazd przeszła, nic z tego: ,,S” czuwa i nie popuści. Jeśli zaplanowaliśmy jakiś wydatek, to musimy wyszarpać pieniądze choćby z własnej kieszeni (co też pewnie do końca nie zadowoli ,,S”). Najgorsze jednak męki przeżywamy, pisząc rozmaite opinie. Tu ,,S” poszedł na całość i opiniowanie wniosków, zwłaszcza o podwyżki czy dodatki, nie jest czynnością przeznaczoną dla profesorskiej głowy. Należy rozważyć w duchu (bo z kim konsultować) odpowiedzi na mnóstwo pytań, mając w tyle głowy świadomość, że będą je czytać różne osoby, w szczególności zainteresowany… A dawniej można było tak dobrze wyrazić swoją opinię, która zawsze brzmiała pozytywnie, ale pewne subtelności oddawały prawdziwe stanowisko opiniującego. Ponieważ teraz są czasy ,,S”, to nawet nie będę wspominał tych sztuczek, bo tylko łza się w oku kręci.