Konrad Swinarski miał pomysł: kiedy zbliża się kulminacyjny moment Wielkiej Improwizacji, siedząca pod ścianą sali – w grupie dziadów proszalnych- statystka zaczyna sikać do nocnika. Nawet ktoś, kto nie widział słynnego spektaklu „Dziadów”, może sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywarłby taki efekt dźwiękowy w pełnej napięcia, ekstatycznej ciszy towarzyszącej monologowi Treli. Jerzy Stuhr tłumaczył ten reżyserski pomysł zbyt długim asystowaniem Swinarskiego w teatrze Brechta, przez co przesiąkł on za bardzo niemieckim poczuciem estetyki. Szczęśliwie udało się zespołowi „Starego Teatru” przekonać Swinarskiego, i ten dość wątpliwej jakości kontrapunkt zastąpił odgłos rozbijanej skorupki jajka na twardo. Ja zaś odkąd usłyszałem ową historię, zacząłem zwracać baczniejszą uwagę na dokonania niemieckich twórców, jako że: faszyzm, niemiecka kuchnia i niemieckie poczucie humoru to trzy poważne zagrożenia, przed którymi do dziś drży Europa.
Ostatnio na przykład tamtejsi artyści (z teatru Schauspiel we Frankfurcie) postanowili zgłębić ciemne zakamarki rosyjskiej duszy, poprzez inscenizację prozy Wieniedikta Jerofiejewa „Moskwa-Pietuszki”. I zgodnie z duchem tej pijackiej Odysei, niemieccy artyści popijali podczas spektaklu autentyczną wódkę i częstowali nią widzów. Skończyło się tak, jak skończyć się miało. Aktorzy bełkotali i potykali się o leżącego Olivera Schultze, którego ominęła ta kompromitacja, jako że zszedł pierwszy, absorbując swymi aktorskimi talentami personel karetki pogotowia. Wyobrażam sobie, z jakim politowaniem czytali o tym rosyjscy aktorzy, którym takie artystyczne wspomaganie nie przeszkodziłoby w wyrecytowaniu jednym haustem poematu Błoka, pod zakąskę z fragmentów „Wiśniowego sadu”. Jak widać na tym przykładzie: teatr może być całkiem zajmującą sztuką, a niekoniecznie tylko nudną piłą. I nie trzeba wcale jeździć aż do Frankfurtu. U nas nawet dyskusje o teatrze mają fascynujący przebieg. Oto fragment takiej dysputy, traktujący o odmiennym postrzeganiu rzeczywistości poprzez pryzmat teatralnej sceny:
Joanna Szczepkowska: - A ja gram w przedstawieniu reżysera, który uważa, że teatralność go znudziła (…), ale gram w jego sztuce (…) i z wielkim bólem, bo dla mnie pokazanie pośladków…
Piotr Pacewicz: - Eufemistycznie to nazywasz.
J. Sz: - A co to było? Pośladki.
P.P: - Tu pasuje raczej „goła dupa”, tak mówi „cała Warszawa”.
J. Sz: - …która składa się z dwóch pośladków.
(G. Wyb. 22.02.10.)
Mimo rosnącego zainteresowania czytelników, zmuszony jestem na tym poprzestać, gdyż manifestacji J. Szczepkowskiej nie możemy rozpatrywać jedynie w kategoriach estetycznych. To był przecież protest. Aktorka, która obaliła komunizm, nie może tak, ot sobie, pokazywać. Zaraz bowiem – jak to w narodzie wyjątkowo łasym na wszelkie formy protestu – rozpoczęła się dyskusja: czy czasem Justyna Kowalczyk (która z kolei obaliła hegemonię Norweżek) w proteście przeciwko używaniu przez konkurentki wspomagających medykamentów, też nie powinna pokazać? Problem chwilowo został rozwiązany przez producentów odzieży sportowej. Ściągnięcie obcisłego kombinezonu bez udziału całej ekipy plus kilku działaczy, trwa niewiele krócej niż 15 kilometrowy bieg stylem zmiennym. Wierzymy jednak, że pani Justyna i z takim wyzwaniem da sobie radę.