Od pewnego czasu różne dokumenty elektroniczne, wyprodukowane na naszym Uniwersytecie ukazują się z nagłówkiem apelującym by ich nie drukować bez naglącej potrzeby. Trochę dziwnie pisać o takich sprawach do gazety, która w końcu realizuje się po wydrukowaniu, ale kto wie: już teraz sporo czasopism ukazuje się wyłącznie w wersji elektronicznej.
Uniwersytet niczym Bruce Willis ratuje świat przed kolejną próbą zagłady, prorocy ekologii nawołują do oszczędności, tymczasem życie biegnie swoim rytmem. Niedawno, przy okazji monumentalnej imprezy w Poznaniu, gdzie za kilkadziesiąt milionów zł, nie bacząc na niedogodności światowego kryzysu, nie obawiając się ocieplenia klimatu z powodu tradycyjnej wielkopolskiej gościnności zgromadzili się liczni wielbiciele Ala Gore'a, jedna z telewizji pokazała reportaż o zbiórce makulatury. Dzieci przejęte wyrębem lasów, zbierały przez rok makulaturę. Uzbierały pół tony, marząc by za uzyskane w skupie pieniądze posadzić, jeśli nie puszczę, to choć mały lasek. Ktoś to posortował, ktoś zawiózł do punktu, gdzie wypłacono po groszu od kilograma, czyli w sumie kwotę wystarczającą na pół krzaczka.
Oznaczać to może jedno: tak naprawdę nikomu nie zależy na surowcach wtórnych. Najwyraźniej papieru jest dosyć. Teoretycznie nie powinno to dziwić. Gdy rozpoczynała się era komputerowa słyszało się hymny na cześć nowej technologii, która przyniesie ratunek drzewnym zasobom jak świat długi i szeroki. Słyszy się takie głosy i dzisiaj. Wystarczy jednak przejść się po biurach, również na naszym Uniwersytecie, by dostrzec absolutne rozmijanie się rzeczywistości z pobożnymi życzeniami. Wszędzie dostrzec można hałdy, Beskidy, Alpy, Himalaje zbudowane z kartek szczelnie wypełnionych drukiem lub czekających na swoją kolejkę do drukarki. Po uczelni chodzą pogłoski, że nasze ostatnie sukcesy w zdobywaniu europejskich środków wymagają wytworzenia 20 milionów dokumentów w ciągu najbliższych lat (nie udało mi się ustalić czy jest to liczone z kopiami, czy mowa tylko o oryginałach). Byle jakie zamówienie, każda umowa - drukuje się je w kilku egzemplarzach, opatrując kilometrami podpisów. Jeszcze parę lat temu karty egzaminacyjne były formatu A5 czy A6; dziś każdy student zalicza na dwóch kartkach A4. Przybywające do nas komisje życzą sobie grubych dokumentacji, zawierających informacje, które można bez trudu znaleźć na stronach internetowych. Ciała oceniające dorobek kandydatów do awansu naukowego zabobonnie nie ufają źródłom elektronicznym i żądają "twardych kopii": odbitek, autoreferatów, spisów. Lądują one zapewne w śmietnikach w pobliżu miejsc zamieszkania recenzentów, bo żadna żona na dłuższą metę nie zdzierży gromadzenia papierzysk w swoim domu. Jeśli w dodatku dokumenty te są drukowane metodą oszczędnościową, jak kwity z kas fiskalnych, to po niedługim czasie wydruk znika i zostają tylko żółtawe karteczki. Tymczasem ustawa o podpisie elektronicznym pozostała - paradoksalnie - na papierze. I po tośmy wprowadzali postęp? Na Nowy Rok życzę wszystkim mniej zauroczenia papierem; którego za dużo w biurach, a permanentnie za mało w miejscach ustronnych.