Wystąpienie prof. zw. dr. hab. Tadeusza Sławka podczas uroczystości obchodów 40-lecia Biblioteki Uniwersytetu Śląskiego

Biblioteka jako dziękczynienie

Stoi przede mną trudne zadanie. Mówić o bibliotece uniwersyteckiej, to w jakimś sensie mówić o istocie samego uniwersytetu; choć zapewne sam kształt biblioteki uległ wielu przemianom, pojawiły się nowe nośniki konkurujące z tradycyjną książką i materiał przestał być w sensie dosłownym materialnie "gromadzony" w murach biblioteki, pozostała ona miejscem dla uniwersytetu najistotniejszym. To w niej spątują się drogi, którymi wędrują ludzie studiujący. Nie chciałbym więc mówić o sprawach technicznych związanych z biblioteką, o jej historii ani o ewolucji jej charakteru; nie czuję się też na siłach, aby próbować określić drogi jej dalszej ewolucji. Podejmuję zadanie znacznie skromniejsze. Chciałbym pochylić się nad jednym tylko zdaniem, które znalazłem przed laty i które od tego czasu zachowuje dla mnie ciemny, tajemniczy blask. To wers z meandrycznego (niektórzy powiedzieliby nawet "szalonego") poematu Jubilate Agno, jako angielski poeta o trudnym losie, Christopher Smart napisał w latach 1759-1763. A zdanie to brzmi: For I bless God in the libraries of the learned and for all the booksellers in the world, co pozwalam sobie dość swobodnie przełożyć w następujący sposób: "Dzięki czynię Bogu w bibliotekach mężów uczonych i za wszystkich księgarzy świata". Odkładając "księgarzy" na inną okoliczność, chciałbym jedynie zastanowić się dlaczego biblioteka jest miejscem chwały Boga, a dokładniej miejscem, w którym człowiek winien błogosławić Bogu w akcie dziękczynienia?

Ale zanim zadamy to pytanie, trzeba uprzedzająco powiedzieć, że Smart nie ma na myśli każdej biblioteki, lecz tę, która należy do "ludzi uczonych" (the learned), przy czym nic nie mówi o rodzaju zbiorów pomieszczonych w owej bibliotece, ani też nie precyzuje, kogo nazywa owymi "uczonymi". Można zatem domniemywać, że miano człowieka uczonego nie zawisło od formalnego wykształcenia, ani od stopni uzyskanych w jego trakcie, podobnie, jak biblioteka, o której mowa nie dlatego jest własnością człowieka uczonego, iż zawiera wyłącznie szczególnie "uczone" księgi. Wyciągamy stąd wniosek następujący, który przygotowuje dalsze rozważania: tak, jak biblioteka nie staje się "naukowa" tylko z tytułu charakteru zbiorów, tak i człowiek nie nabiera mądrości z racji zajmowanego w hierarchii uniwersyteckiej stopnia, a zatem - w dalszej konsekwencji - "biblioteka uczonych" staje się taką w istotnym sensie niezależnie od profilu zgromadzonych ksiąg, natomiast decyduje tutaj sposób korzystania z owych zbiorów, czyli rodzaj relacji między czytelnikiem a książką. To on (a nie racje administracyjne) nadaje zarówno człowiekowi, jak i bibliotece status "uczoności". Oto ważka kwestia dotycząca biblioteki: może najistotniejsze dla owej instytucji jest nie tyle CO, ile JAK? Nie negując w żadnym razie logiki gromadzenia książek pod kątem ich przydatności, może warto zastanowić się nad tym JAK korzystamy z tych zbiorów i JAK sama biblioteka traktuje swoich czytelników? Może takie jest serce zjawiska zwanego biblioteką? Może warto przywołać tutaj Leopolda Tyrmanda, który w swej świetnej, wydanej w 1957 roku, tuż po słynnej odwilży, książce o jazzie tak właśnie prezentował najważniejszy walor i źródło energii tej muzyki. Komentując przykład młodego człowieka wychowanego na Chopinie i Mozarcie, który doznawszy olśnienia pierwszymi po odwilży jam-sessions wróciwszy do domu wykrzykiwał do zgorszonych rodziców: "Słuchajcie, jak oni grają! Nie wyobrażacie sobie, jak oni grają...". I dalej już sam Tyrmand: "Tym okrzykiem, nie zdając sobie z tego sprawy, prezentował najdoskonalej samą substancję zjawiska, jądro jazzowego fenomenu, sens muzycznego wydarzenia. Nie starał się określić CO muzycy grają, nie to było dlań ważne, natomiast zachwycał się tym, JAK grają". Owo JAK biblioteki ma dla nas znaczenie zasadnicze.

Po tym przygotowaniu powróćmy do naszego pytania - dlaczego biblioteka jest miejscem chwały Boga i uczyńmy pierwszy krok w naszych rozważaniach mówiąc, biblioteka jest dziękczynieniem. Przypomina to o znanej metaforze mówiącej, iż uczelnie i biblioteki to "świątynie" wiedzy. Wiele przetrwało z tej świątynnej atmosfery w architekturze dawnych bibliotek i w nakazanych w niej obyczajach (nie mówić głośno, nie pić i nie jeść, zachowywać regulamin, który jest odpowiednikiem 10 przykazań). Gdy w 1785 roku Etienne- Louis Boullee, wizjoner architektury oświeceniowo-klasycystycznej, projektuje (nigdy nie wybudowaną) bibliotekę królewską, czyni to nadając jej kształt wielkiej (100 na 30 metrów) - jak sam mówi - "bazyliki", w której na czterech poziomach umieszcza książki. I jak mówi współczesny komentator tego zamierzenia: "cel jest jasny - przestrzeń w postaci bazyliki i przeznaczona na lekturę ma przywrócić święty charakter, utracony przez budowle eklezjastyczne; studiowanie jest niczym podróż między książkami, znaczona marszem i chwilami postoju, samotną lekturą i subtelną rozmową".

Inaczej mówiąc - idąc do biblioteki, przygotowuję się do uczestniczenia w akcie wdzięczności i to w tym znaczeniu biblioteka jest "świątynią", "bazyliką". We wdzięczności tej chodzi o dwie sprawy, lub raczej o dwie postawy:

  1. o uznanie mojej niesamowystarczalności, o dobrą pokorę, będącą wynikiem rozpoznania, że nie mogę obejść się bez innych, że nie wszystko leży w mojej gestii. Na poziomie dosłownym oznacza to po prostu przyznanie się do nieposiadania książki;
  2. ale, i to druga postawa, o której mówimy, w istocie doznanie niesamowystarczalności jest bardziej zasadnicze - idę do biblioteki, aby zapoznać się z tym, co nie ja napisałem i wymyśliłem. Nie abym ja uczył innych, ale aby inni pouczyli mnie. Przebywać w bibliotece, to ćwiczyć się w pokorze, umniejszać siebie, wycofywać się i siebie na drugi plan.

Drugi krok zaprowadzi nas w stronę rozumienia biblioteki jako rodzaju relacji międzyludzkiej. Powiedzmy zatem od razu, iż biblioteka jest szczególnym związaniem jednostki ze światem. Z jednej strony odnajduję tam więź z tym, co minęło, co zostało już utrwalone, zapisane. Niezależnie od tego, czy trzymam w ręku książkę wydaną wczoraj, czy przed dwustu laty, to, z czym mam do czynienia już BYŁO, jest śladem czyjejś myśli, rozterki, może nawet rozpaczy, rzadziej pewnie szczęścia, ale to już jest tym, co świat, co TERAZ świata ma za sobą. Biblioteka jest dziękczynieniem za to, co było. Książka wiąże mnie więc ze światem, który już ustanowił swoje wyglądy, a ja, ja-czytający "tu i teraz" muszę przecież kształtować nie to, co już "było", ale co dopiero "będzie". Biblioteka jest więc miejscem, w którym pomimo panującej w niej obowiązkowo ciszy trwa wytężona ogromna praca - to tam, w chwili, gdy zaczynam czytać książkę, TERAZ zaczyna wychylać się ku PRZYSZŁOŚCI, ale czyni to zawiesiwszy spojrzenie i myśl na tym, co PRZESZŁO. W bibliotece wiążę się ze światem w szczególny sposób: jestem węzłem, w którym WCZORAJ i JUTRO tworzą jeden splot. Najdosłowniej: gdy zmierzam ku przyszłości w sposób nie chaotyczny, mimowolny i bezładny, lecz z jakąś myślą o "przyszłym" sobie, muszę uczynić ów dziwny krok "wstecz" - idę do biblioteki, gdzie zapoznawszy się z tym, co uczyniono, nabieram rozpędu do tego, aby zacząć czynić rzeczy "przyszłe". Biblioteka jest miejscem rozbiegu do skoku w przyszłość.

To, co zrobię zależy od tego, co zrobiono (nawet wtedy, gdy te przeszłe czyny chcę poddać druzgocącej krytyce), to, co pomyślę zawisło od tego, co już pomyślano (chociaż miałbym głęboko sprzeciwić się tym myślom). Ale szczególność tej więzi polega także na tym, że ma być właśnie miejscem ROZBIEGU, że skupienie czytelnika pochylonego nad książką i pogrążonego w lekturze ma coś wspólnego z koncentracją sportowca, który przymierza się do wielkiego wysiłku. Uchybia więc tak pojętej bibliotece ten, kto pragnie odciąć wysiłek czytelnika od przyszłości, kto to, co przyszłe chce rozumieć tylko i wyłącznie w kategoriach przeszłego, kto chce zamrozić przyszłość w kategoriach minionego, użyć przeszłości przebiegle przeciwko przyszłości. Kto chce zdehistoryzować przeszłość przez pokazanie, że właściwie można wyciąć z niej kawałek czasu, zamrozić go i abstrahując od zmieniających się okoliczności wykorzystać wiele lat później dla zilustrowania jakiejś tezy. Niestety, znamy takie postępowanie z niektórych publikacji IPN. Takie wykorzystanie biblioteki sprzeczne jest z ową postawą pokory, o której mówiliśmy przed chwilą, bowiem wynika z przyznania sobie prawa do osądzania, a zatem do bycia samowystarczalnym, wyzwolonym z czasu i jego zmieniających się nieustannie okoliczności. Prawdziwie idę do biblioteki, bo nie wiem; kto udaje się tam, bo wie, ten nie idzie do biblioteki, lecz na partyjne spotkanie.

Biblioteka jest więc związaniem jednostki ze światem, które jest głębokim zadłużeniem. Biblioteka udziela mi kredytu, jest moim wierzycielem. Jest bankiem wiedzy, z którego wypożyczam jakieś informacje, dane, obrazy, wrażenia. Ale - jak każdy wierzyciel -biblioteka żąda zwrotu tego, co wypożyczała. Administracyjnym zapisem owego zadłużenia jest rewers, zobowiązanie, które obliguje mnie do zwrotu książki w określonym terminie. Ale chodzi o coś więcej - zwrot tego długu przyjmuje także niewymierną, acz przecież fundamentalną postać - zwracam kredyt, spłacam swoje zadłużenie bibliotece poprzez myśli, refleksje zrodzone w trakcie trwania mojego kontaktu z książką, a zatem w trakcie mojego kontraktu z biblioteką. Spłacam swój dług wobec biblioteki myśleniem; biblioteka zainwestowała we mnie, czy też inaczej - ja zainwestowałem w siebie wykorzystując kapitał biblioteki, i teraz (choć "teraz" to rozciągliwe, bowiem lektura może przynieść efekty po latach) dokonuję zwrotu kapitału wraz z należnymi procentami myśli. Jeżeli coś/ktoś jest zagrożeniem biblioteki, to jest nim bez-myślny, bez-refleksyjny czytelnik obstający przy wszelkich ugruntuwanych stereotypach porządkujących jego poglądy i życie. To on nie zwraca długu, chociaż zapewne karnie zwrócił w terminie książkę.

Biblioteka mówi mi: "nie wszystko zależy od ciebie i pamiętaj o warunkach świata, w jakich przyszło ci żyć i działać". Trzeba zabiegać o to, aby nasze biblioteki zapewniały czytelnikom dostęp nie tylko do katalogów, lecz przede wszystkim do samych półek z książkami. Przemawiają za tym oczywiste racje techniczne utrwalone dominującymi tendencjami w bibliotekarstwie i służącej mu architekturze. Ale chodzi nam także o coś innego. Dostęp do książki, możliwość zagubienia się w przepastnych korytarzach wypełnionych półkami, w zaułkach i niemal Schulzowskich tajemniczych odnogach bibliotek przynosi niezwykłe doświadczenie: w takiej sytuacji nie tylko dotyka mnie pokora wobec tego, co uczyniono, ale przede wszystkim uświadamiam sobie przygodność tego, co mnie spotyka. Niezależnie od zaplanowanych poszukiwań właściwego tytułu wciąż natrafiam na inne książki, których wcale nie szukałem, lecz podczas wertowania których natrafiam na nowe myśli, nowe niespodziewane pomysły i idee, które zmienią tok mojego myślenia. Oto piękny paradoks biblioteki w jej - co trzeba koniecznie zaakcentować - MATERIALNYM kształcie - biblioteki jako wielkiego zbioru wydawnictw: z jednej strony jest wzorem porządku i ładu (bezładna, chaotyczna biblioteka jest nie do pomyślenia, katalog biblioteki jest modelem kosmosu, w którym zawsze znajdzie się miejsce na nowoodkrytą gwiazdę). Lecz z drugiej strony, kto wchodzi do biblioteki i błądzi wśród jej półek doświadcza przygodności w stanie niemal czystym - szukając "swojej" książki natrafiam na dziesiątki innych, o których istnieniu może w ogóle nie wiedziałem, a które teraz zmieniają moje myślenie.

Gdy Smart traktuje bibliotekę jako miejsce szczególnie predysponowane do tego, aby praktykować w nim dziękczynienie, jako świątynię wdzięczności, ożywia go przekonanie, że owo dziękczynienie jest przede wszystkim uznaniem i afirmacją, wielkim aktem akceptacji tego, co mnie spotyka. Nic nie zastąpi wędrówki pośród półek, żaden internet i najdoskonalszy nawet elektroniczny katalog. Trzeba bowiem doświadczyć materialności książki, aby skłonić się z szacunkiem przed zaskakującymi okolicznościami istnienia, które w tym przypadku przyjmują postać książek. Idąc do biblioteki NIE WIEM, ale zdaje mi się intuicyjnie, że mam wytyczony kierunek marszu. Gdy się w niej znajdę, dalej NIE WIEM, co więcej - tracę pewność kierunku poruszania; gdy z niej wychodzę moje myślenie zostało przebudowane przez to, co "nie moje" i przez to, co nieoczekiwane i przygodne. W tym sensie biblioteka jest przygodą. Obcując z książkami w bibliotece mogę powtórzyć za Simone Weil: "najpiękniejsze wydawało mi się takie życie, w którym wszystko jest określone bądź przez przymus okoliczności, bądź przez takie bodźce, które nie pozostawiają miejsca na wybór" (przeł. M.Frankiewicz).

Konieczne, by na przekór przekonaniu o sedentarnym charakterze przebywania w bibliotece, myśleć o niej w kategorii wędrówki. Michel de Certeau mądrze odróżnił pisarzy, którzy wznoszą własne miejsca, niczym wieśniacy przywiązani do swojej chaty i uprawianej roli, i czytelników, którzy zawsze poruszają się przez ziemie należące do kogoś innego. Pisanie gromadzi, kładzie kamień na kamieniu, wznosi domy, czytanie przeciwnie - porzuca to, co zgromadziło i rusza w dalszą drogę. Czytelnik nie mieszka, lecz jest nomadą, wędruje. Biblioteka jest więc miejscem dynamicznym, moglibyśmy powiedzieć, że nietrafnie jest mówić o niej jako o "miejscu" o tyle, o ile oznacza ono stacjonarne przebywanie. Kto krąży po bibliotece, jest jak Odys poszukujący domu, ale przebywający daleko od niego.

Dzięki czynienie, jakim jest korzystanie z biblioteki ma więc jakby dwa, zapewne uzupełniające się style, które w metaforze muzycznej dałyby się opisać jako klasyczny i jazzowy. Pierwszy traktuje zbiór książek jak zapis nutowy, a czytelnik poszukujący określonego tytułu odpowiada wykonawcy, który nie ryzykuje własnych rozwiązań kompozycyjnych, lecz wykonuje to, co zapisane w partyturze. Partyturą w tym przypadku jest katalog, a czytelnik wybiera z niego zapisane z góry dźwięki-książki. Drugi styl jest odmienny i polega głównie na improwizacji. Istnieje zapewne temat, jakiś pomysł, idea, ale wszystko, co następuje potem jest już dziełem inwencji wykonawcy. Teraz to nie katalog jako gotowa partytura jest głównym punktem biblioteki, lecz pomieszczone na półkach książki jako zestaw elementów, z których wykonawcaczytelnik wybiera to, co uważa za stosowne, co odpowiada jego intuicji lub na co natrafi całkowicie przypadkowo, i co zmienia, przekształca, transformuje przyjęty z góry temat, który jest tyleż tematem muzycznym, co tematem badań modyfikowanym przez kontakt z przygodnie znalezionymi na półce książkami. Radość korzystania z biblioteki to radość jazzowej a może i rockowej improwizacji.

Z tej perspektywy biblioteka jest wynikiem swoistej mediacji między władzą a czytającą jednostką. Skarga Johna Ruskina z połowy XIX wieku jest naszą skargą: "Cóż jako naród obchodzą nas książki? Jak myślicie, ile wydajemy na nasze biblioteki publiczne i prywatne, w porównaniu z tym, co wydajemy na nasze konie?". Nieustanny żal na zbyt małe dotacje na książki i kulturę odnosi się z pewnością do realiów ekonomicznych, ale jest w nim również i inne napięcie. Między tym, co należy do sfery decydentów, do kręgu władzy, której atrybutem jest planowanie i kontrola, ścisła reglamentacja i dyscyplina katalogu. Tak bibliotecznego, jak i katalogu wydatków państwa. Z drugiej zaś strony jest pragnienie tych, którzy wiedzą, iż myślenie wymaga wolności poza planowaniem, że tworzenie nie poddaje się rygorom i ściśle wytyczonym marszrutom. Ci, którzy oszczędzają na książkach mają szlachetne cele - obliguje ich dyscyplina budżetu i realność pieniądza. Ci, którzy chodzą do bibliotek mają cel równie szlachetny, choć odmienny - chcą wyjść poza schemat i katalog, zagubić się, a do tego potrzebny jest dostęp do wielu książek. Biblioteka to kompromis między czytelnikiem i władzą, kompromis, w której każda ze stron ma swoje dobre racje. A zatem biblioteka, to szkoła demokracji.

Metaforze dwóch muzycznych stylów możemy nadać inną postać, znów powracając do myśli Weil. Są dwie fizyki biblioteki. Jedna, którą nazwalibyśmy Newtonowską, i ta przedstawia bibliotekę jako doskonale uporządkowaną całość, zbiór, z którego wybieram z góry jedną rzecz, jedną książkę, która swoją grawitacją przyciąga mnie do siebie. To tytuł, którego szukam, i po który przychodzę do biblioteki, wcześniej wytropiwszy go w katalogu. Nie ma nic innego prócz tej książki; nie mogę wydostać się spod jej przyciągania, tylko do niej zmierzam. Ale jest i druga fizyka, którą opisuje tao. Pisze Weil: "Tao działa bez wysiłku. Newtonowska grawitacja natomiast zawiera siłę". Tao opisuje mechanikę zachodzenia rzeczy i zjawisk, które pojmujemy nie jako poddane naszej woli; rzeczy stają się na własnych prawach, a ja jestem tylko jedną, kolejną okolicznością, jeszcze jednym elementem w grze stawania się świata. Tao, to przyzwalające niedziałanie. Ta właśnie fizyka tao jest najpiękniejszym doświadczeniem biblioteki: wchodząc między regały jeszcze gnany Newtonowską siłą grawitacji poszukiwanego tytułu (tej książki przecież szukam, to ten numer muszę wyłowić spośród tylu innych), nagle wkraczam w inny świat - w nim działa już tao, dzięki któremu mogę obdarzyć uwagą inne książki. Już nie przyciąga mnie ta jedna, co nie znaczy, że traci ona znaczenie. Nie, pozostaje dla mnie ważna, ale traci swoją grawitację i prawo do wyłączności; teraz mogę gościnnie przyjąć wszystkie inne tytuły, które napotkam, i w efekcie siadam do stołu nie z jedną lecz z naręczem książek. I już myślę inaczej, nie tak jak jeszcze przed chwilą myślałem, już nie jedna myśl, ale cała ich wiązka. Nie jedna gwiazda, lecz migotliwa konstelacja. Jak 48 pouczenie z księgi Tao te king: "Gdy oddajecie się nauce, wasza wiedza z każdym dniem się powiększa. Gdy oddajecie się wcielaniu zasad tao, wasze pragnienie zdobycia wiedzy z każdym dniem się zmniejsza. Nie działacie, a mimo to nie ma niczego, co by nie było zdziałane" (przeł. T. Żbikowski). Dzięki czynię Bogu w bibliotece, bo tam Newton i tao splatają się w jeden węzeł. To, co moje i zaplanowane jest gruntownie modyfikowane przez to, co przygodnie napotkane, co przypadkowo, i przez co, życie nabiera smaku i urody.

Nic nie ma zatem dalszego od sądu, na który możemy się napatoczyć, a który utrzymuje, że bibliotekarze spędzają życie wśród książek i są przez to odcięci od życia, jakby kurtyna bibliotecznego kurzu przesłoniła im świat. Wręcz przeciwnie, to oni szukając konkretnego tytułu natrafiają przecież na to, co jest samym życiem - przypadkowe znalezisko, przygodna książka, którą pewnie także wezmą do ręki, i która - być może - podpowie im niespodziewane cenne spostrzeżenie. Przygodność łamiąca sztywne ramy naszych oczekiwań i planów stanowi o urodzie życia, które jest i pozostanie dziełem przypadku. "Tristramie Shandy, jesteś dziełem błahego przypadku", to zawołanie Lawrence'a Sterne'a odsłania się teraz jako podsumowanie filozofii biblioteki: symbol przemyślanego ładu pozwala docenić swoją doskonałość w chwili, gdy rozpada się ściśle przewidziany porządek. To bibliotekarz żyje na granicy tych dwóch światów, tych dwóch fizyk (i dwóch muzycznych stylów), i przez to jest tym, który rozpoznaje wielokierunkowość i przygodność biegu świata (seria zamówień książek rzadko zapewne zawiera dwie pozycje dotyczące tej samej dziedziny - już samo obcowanie z czytelnikami książek i ich zamówieniami odsłania mnogość i nieprzewidywalność sposobów myślenia o świecie).

 

Autorzy: Tadeusz Sławek
Fotografie: Agnieszka Sikora