Lubię stawiać sprawy ostro, nawet przesadnie, bo tylko tak można wywołać szok i zmusić do poważnej debaty ospałe organizmy przyzwyczajone tylko do trwania w bezruchu. A takim organizmem jest dziś 40-letni Uniwersytet Śląski, którego struktury i siły witalne, typowe dla młodej uczelni, już się wyczerpały, a przyszłość budzi w nim dość powszechny lęk. Ale gdyby tylko to wywoływało mój niepokój, to założyłbym, że poprzez mądre działania ekipy rektorskiej można sprawę załatwić bez wywoływania szoku. Tak jednak nie jest, bo nasz własny kryzys przejścia od czasów młodości do czasów uczelni, której już nic nie trzeba wybaczać - bo ma być po prostu uniwersytetem - zbiega się z sytuacją, która od nas nie zależy, a jest niezwykle groźna dla całego polskiego szkolnictwa wyższego.
Zacznijmy jednak od trzech wstępnych założeń. Ja nie wierzę ani w dobre intencje, ani tym bardziej w kompetencje pani minister Kudryckiej i ekipy ludzi, którzy jej doradzają. Nie idzie mi tu o pozorny spór o habilitacje, a o coś o wiele ważniejszego - plan Kudryckiej to wejście na groźną drogę uwalniania się państwa od aktywnej polityki (także finansowej) kształtowania szkolnictwa wyższego, to droga do powolnej prywatyzacji szkolnictwa wyższego (zostanie tylko tych osiem, pożal się Boże, "okrętów flagowych"), to koniec rozwoju regionów, bazowanego na ich własnych uczelniach publicznych, to koncentracja nauki w Warszawie, a więc i koniec warunków rozwojowych dla takiej Uczelni, jak Uniwersytet Śląski. Szczegóły takiego rozumowania przedstawiłem kilka tygodni temu w "Tygodniku Powszechnym" i nie warto tu do nich wracać. Drugie założenie wynika z konsekwencji zmian demograficznych - jednym ze źródeł finansowania Uniwersytetu były studia zaoczne, których baza rekrutacyjna, właśnie ze względów demograficznych będzie się gwałtownie kurczyć. Uniwersytet będzie z roku na rok coraz biedniejszy, a politycy będą mu wmawiali, żeby sobie sam poradził ze swymi problemami. Wreszcie trzecie zastrzeżenie - to, co piszę jest oparte na znajomości sytuacji w dziedzinie ogólnie rozumianych nauk społecznych. Nie wypowiadam się o sytuacji uniwersyteckich wydziałów ścisłych, eksperymentalnych, bo jej nie znam, choć zakładam, że niektóre sprawy są tam lepsze (np. kadry), ale niektóre zagrożenia o wiele poważniejsze (np. koszty badań) niźli na wydziałach społecznych.
Powie ktoś, że uprawiam czarnowidztwo - wielu nie wierzy, że najgorszy scenariusz, wynikający z tzw. pakietu Kudryckiej się spełni. Ale życie pokazuje, że często to właśnie najgłupsze pomysły polityków są wprowadzane w życie, a polityka, mówiąc eufemistycznie, nie kocha zbytniego przeintelektualizowania i politycy wolą pomysły proste (by nie rzec prostackie). Trzeba się więc przygotować na najgorsze - pakiet Kudryckiej może faktycznie stanowić początek drogi do prawie powszechnej prywatyzacji szkolnictwa wyższego.
Stąd warto już dziś, na początku nowej, czteroletniej kadencji władz rektorskich, rozpocząć poważną debatę, ale i poważne działania, by stworzyć nowy, nowoczesny model uniwersytetu, mogący funkcjonować mimo konsekwencji normatywnych i politycznych działań, wyraźnie wrogich rozwojowi publicznego szkolnictwa wyższego, ale i ogólnie elit samodzielnie stanowiących o rozwoju w regionie.
Nowoczesny, europejski uniwersytet musi spełnić trzy zadania, oprócz, rzecz jasna, dwu podstawowych - kształcenia i rozwijania badań. Pierwsze, to wejście, i to w trwały sposób, w sieć powiązań z innymi uniwersytetami europejskimi tak, by duża część finansowania pochodziła właśnie z owej "logiki sieci". Drugie, to wejście w stałe powiązania ze sferą gospodarki tak, by to właśnie sfery gospodarcze widziały w uniwersytecie nie tylko latarnię, o którą może się wesprzeć pijak, gdy się chce "utrzymać na powierzchni" (np. zdobywając doktorat), ale i światło, które ludziom biznesu pozwoli zarobić nowe pieniądze, bo biznes nie działa dla wspierania nauki, tylko dla pomnażania zysku. I wreszcie trzecie zadanie - uniwersytet polski XXI wieku musi być wyraźnie powiązany z interesem regionalnym i lokalnym. Bo Polska, na przekór ideologom IV RP, nie jest krajem kulturowo jednolitym i jej endogenne siły rozwojowe umiejscowione w regionach i większych miastach stanowią dziś, jak dotychczas, nie wykorzystany potencjał rozwojowy.
Czy Uniwersytet potrafi w miarę szybko zbudować taki model działania, w którym co najmniej rozpocznie dostosowywanie się do tych trzech zadań? Tu jestem raczej pesymistą, i dlatego właśnie chcę sprowokować dyskusję.
Najpierw sprawa zasadnicza - musi ulec radykalnej zmianie logika funkcjonowania instytucji jako całości, od dotychczasowej logiki "zarządzania dla przetrwania" trzeba przejść do logiki dynamicznego otwierania coraz to nowych pól współpracy, a więc logiki podejmowania ryzyka, zarządzania tym ryzykiem. Dziś z pewnością administracja uniwersytecka (głównie ta centralna) jest tak zorganizowana, iż jej działania są w wyraźny sposób przeciwskuteczne dla tej nowej logiki. Ten wielki moloch, jakim jest administracja centralna, jest jedną z głównych przeszkód dla przejścia do nowego stylu zarządzania, a musi to być zarządzanie zadaniowe, wymagające o wiele większych umiejętności, znajomości języków, procedur i europejskich, i obowiązujących w polskiej gospodarce oraz obowiązujących w polskich samorządach. Ten dzisiejszy podział na działy skupiające ludzi pracujących w stylu lat 80. musi po prostu zniknąć (on tylko perenizuje "logikę przetrwania"), a zastąpić go powinna płynna struktura zadaniowa. Znam takie funkcjonowanie administracji uniwersyteckiej, tak działa Katolicki Uniwersytet w Lowanium w Belgii (ale mówię na przykładzie jego części francuskojęzycznej, mieszczącej się Louvain-la Neuve, bo tę znam), gdzie kanclerz tworzy każdorazowo zadaniowe zespoły dla uzyskania konkretnych efektów.
Ktoś, kto w naszym Uniwersytecie ma w miarę stałą współpracę europejską, spotyka niekończące się przeszkody stawiane przez kolejne działy (a to panie od projektów, a to współpraca, a to radcy prawni, a to kwestura, a to kolejny "specjalista"), gdzie generalnie wiedza o sprawie jest raczej nikła, a znajomość języków występuje rzadko. Kierowanie projektami europejskimi to golgota, a w prywatnych rozmowach wielu ludzi administracji przyznaje, że lepiej byłoby, by tych projektów nie było, bo oni mieliby święty spokój. Jedyne o co Uniwersytet się umie dopominać, to narzut (chyba za przeszkadzanie). Jeśli chcemy, by administracja weszła w ten nowy model uniwersytetu przyszłości, to musi ona przejść trzęsienie ziemi, co pewnie dla wielu ludzi skończy się odejściem, bo na dobrą sprawę odchudzona o 50 proc. taka administracja byłaby o wiele sprawniejsza, niźli ta dzisiejsza. Jeśli zostanie tak jak jest, to faktycznie za cztery lata będziemy nie uniwersytetem a śląsko-dąbrowską szkołą zawodową, izolowaną od reszty świata. Nie ma miejsca, by zająć się współpracą z gospodarką czy władzą samorządową, ale krytyczne uwagi wypowiedziane wyżej na temat współpracy europejskiej odnoszą się także do tych dwu pozostałych dziedzin.
Ale nie wieszajmy psów wyłącznie na administracji, wydziały i inne jednostki naukowe czy dydaktyczne też muszą przejść bardzo, ale to bardzo poważne zmiany. Po pierwsze struktura Uniwersytetu jest niefunkcjonalna, często wydziały są wieloimienne, w wyniku czego posiedzenia rad wydziałów to po prostu niekończące się procedury głosowań, bez żadnej poważnej debaty. Rady wydziałów są wówczas zwykłymi maszynkami do głosowania i niczym więcej. Na moim wydziale od lat nie odbyła się żadna poważna debata na temat jego przyszłości, za to utrwala się niefunkcjonalna struktura organizacyjna, gdzie jeśli się w ogóle o czymś dyskutuje, to o stawkach za godziny dydaktyczne, o zysku wydziału czy nawet o procencie odpisu na amortyzację sprzętu. Pora przejść na nowoczesną organizację, w której inaczej funkcjonują struktury tworzone dla celów dydaktyki, a inaczej struktury tworzone dla realizacji badań. Takie nowe struktury muszą mieć daleko idącą autonomię, bo tylko wówczas zrodzi się duch innowacyjności. A wydziały niech zostaną jedynie jako struktury czysto akademickie. Otwarcie na Europę, na gospodarkę, na władzę samorządową nie dokona się nigdy wewnątrz takich skostniałych struktur wydziałowych. Dam dwa przykłady, też z mojego wydziału. Doktorat napisany w tzw. co-tutelle po francusku łącznie na Uniwersytecie w Lille i na naszym Uniwersytecie kilka miesięcy czekał u nas na zatwierdzenie, bo władze wydziału po prostu nie wiedziały co z tym fantem zrobić, a nikt nie miał żadnego interesu, by szukać nowych rozwiązań. Drugi przykład jest jeszcze bardziej absurdalny. Doktorat napisany po francusku na temat tożsamości politycznej Szwajcarii Romańskiej, recenzowany przez jednego z najlepszych w Europie specjalistów w tej dziedzinie, musiał być opóźniony, bo władze wydziału, kierując się absurdalnym zaleceniem Rady Języka Polskiego (jak wiem na innych wydziałach nikt tego nie respektuje i Bogu dzięki!), kazały przed obroną autorce całość kilkusetstronicowej pracy przetłumaczyć na polski, bo jest ona obywatelką polską. W takiej sytuacji nigdy nie otworzymy się na Europę i zgnijemy w smrodku prowincjonalizmu.
Innym problemem jest sytuacja, w której wiek habilitantów na wydziale zwykle przekracza 50 lat, tytułów profesorskich jest bardzo mało, a za szczyt kariery uznawane jest dojście do tzw. profesury uniwersyteckiej. Nie ma się co dziwić, że ci zwykle 60-latkowie są żywotnie zainteresowani dotrwaniem do emerytury w znanych im warunkach i, co logiczne, przeciwni będą zawsze wszelkimi radykalnym zmianom, bo mogą one nieść dla nich zagrożenie marginalizacją. Trzeba szybko wypracować system wsparcia dla badań i publikacji młodych doktorów, potem już trzydziestoparoletnich doktorów habilitowanych, by szybciej dochodzili do profesur tytularnych. Oni nie będą się bać logiki zmiany. By nie być gołosłownym powiem, że sam gdy w wieku 32 lat zostałem docentem (w niecały rok po habilitacji) dostałem szansę kierowania zespołem badawczym i to stało się to jednym z najważniejszych czynników mego rozwoju naukowego. Dziś mając 63 lata, grubo ponad 20 lat po profesurze tytularnej, chcę postawić wniosek - niech Senat Uniwersytetu zaapeluje do profesorów, by w wieku 65 lat przechodzili na emerytury, pozostając w pracy do lat 70-ciu, ale już bez pełnienia żadnych funkcji i bez kierowania zespołami badawczymi. Zaś w wieku 70 lat wszyscy, bez wyjątku (nawet "nobiliści") winni przechodzić na emeryturę, co przecież nie oznacza ani końca aktywności akademickiej (można pisać, można brać udział w przewodach awansowych) ani dydaktycznej (można prowadzić zajęcia zlecone). W takiej sytuacji młodzi uwierzą, że mają szansę rozwoju, a tylko oni mogą wyciągnąć Uniwersytet z marazmu prowincjonalizmu, w który będzie się coraz bardziej staczał, jeśli nie nastąpią radykalne zmiany.
Czy Uniwersytet zdobędzie się na takie gruntowne przemodelowanie? Wierzę w energię nowego Rektora!