Nareszcie wakacje, najbardziej interesująca pora roku akademickiego. Prawdę powiedziawszy, to już nie to co kiedyś, gdy z końcem czerwca pustoszały budynki i przez dwa miesiące, a w porywach nawet trzy, nie warto było się trudzić szukaniem kontaktu z pracownikami. Teraz, mimo rozwoju technologii - a może właśnie z powodu rozwoju technologii - przez cały lipiec trwają zabiegi okołorekrutacyjne, które z roku na rok zajmują coraz więcej czasu. Oprócz tego odbywają się jakieś kursy, studia podyplomowe, szkoły letnie oraz inne przedsięwzięcia, których nikt nie zliczy. Krzątamy się jak mrówki i nie ma już czasu na kanikułę.
W czasie wakacji pojawiają się też różne inicjatywy, obliczone na to, że uczelnie śpią i nie zdążą zareagować. Czasem wygląda na to, że urzędnicy ministerialni sprzątając biurka przed wyjazdem na urlop, nadają nagłego przyśpieszenia sprawom, które dotąd bardzo nieśpiesznie się toczyły. Stąd bywamy zaskakiwani nowymi rozporządzeniami, które wchodzą w życie od razu, jakby na uczelni cokolwiek można było wdrożyć od razu. Kto tego nie wie, nie powinien się parać szkolnictwem wyższym - niestety ci, którzy tego nie wiedzą na ogół nie wiedzą też, że tego nie wiedzą.
Ciekawe jakie będą letnie losy osławionego projektu reformy, który w czerwcu przedstawiała u nas p. minister Kudrycka. Podczas tej prezentacji, gęsto okraszonej stwierdzeniami neutralnymi dla wiedzy o zamiarach resortu, pojawiły się pewne wątki interesujące dla ewentualnego badacza logiki ministerialnej. Pani minister nie ukrywała na przykład, że trudna sytuacja edukacji wyższej jest również spowodowana niesłychanie szybkim wzrostem liczby studentów, któremu absolutnie nie dorównywał wzrost liczby pracowników. Parę chwil później wskazała jednak na,,etatyzacjęÓ (nowy termin, oznaczający zwolnienia) jako źródło poprawy sytuacji materialnej. Przypomina to postawę owego dorożkarza, który postanowił konia odzwyczaić od jedzenia, co znacznie zwiększyłoby rentowność firmy. Był to świetny pomysł i sukces byłby murowany, gdyby koń nie zdechł po siedmiu dniach.
Najciekawsze jednak stwierdzenie pani minister usłyszeliśmy na koniec, gdy po godzinie lawirowania w kwestii uczelni flagowych okazało się, iż my tu na Śląsku jesteśmy w najlepszej sytuacji, bo mamy silny przemysł, który na pewno zechce finansować uniwersytet. Oczywiście pani minister sama w to nie wierzy. Gdyby gospodarka chciała cokolwiek finansować sama z siebie, to najpierw skierowałaby strumień środków do najlepszych uczelni - tych, które mają stać się ,,flagowcamiÓ. Budżet powinien odciąć przede wszystkim dotacje do jednostek najwyżej lokujących się w rankingach i zachęcić kapitalistów do inwestowania w naukę i szkolnictwo wyższe, choćby przez reformę systemu podatkowego. To jednak są mrzonki; uczelnie flagowe pewnie powstaną, by wszyscy mogli podziwiać jaki rząd jest dla nauki hojny. Oślepieni blaskiem nie zauważymy, że w dystrybucji pozostałych nakładów udział wezmą stateczki pirackie, które sprawnie, szybko, bezstresowo i za stosunkowo niewielką opłatą (tym mniejszą im większe będzie wspomożenie z budżetu) wydają dyplomy; takiej floty u nas nie brakuje. A takie krążowniki jak my? Zamiast pluskać się w morzu, poszukajmy raczej biznesmena-mecenasa, może nas przerobi na hotel albo na żyletki.