Zdaję sobie sprawę z tego, że rok akademicki dopiero się zaczyna i że pisanie teraz o czymś tak daleko perspektywicznym jak egzamin może być niezupełnie na miejscu. Myślę jednak, że znajdzie się kilka osób (szczególnie z młodszych roczników), które chętnie przeczytają ten tekst. Być może znajdą w nim garść ważnych dla siebie wskazówek; może nawet nieco się ubawią. A to przecież, biorąc pod uwagę stres i inne nieprzyjemne uczucia towarzyszące egzaminowi, pewnie im się przyda.
Jak powszechnie wiadomo każdy semestr kończy się przynajmniej jednym egzaminem. Przyodziewamy się wówczas w garnitury lub garsonki i dziarsko ruszamy na Naszą Uczelnię w celu rozliczenia się z wyuczonego wcześniej materiału. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że czas ten nie należy do najprzyjemniejszych, co wpływa bez wątpienia na nasze zachowanie. Stajemy się wtedy podenerwowani, łatwiej wpadamy w depresje, częściej jesteśmy agresywni. Być może właśnie tym należy tłumaczyć szereg zjawisk, jakie mają miejsce podczas tego, w gruncie rzeczy bardzo pospolitego wydarzenia jakim jest egzamin. Pominę w tym momencie egzaminy pisemne –nie towarzyszy im bowiem tyle emocji i wrażeń, co bezpośredniemu spotkaniu „oko w oko” i możliwości rozmowy z człowiekiem nas egzaminującym...
Nie ulega wątpliwości, że czynnikiem decydującym podczas interesującego nas procesu jest zasób naszej wiedzy. I „nie ma lewara”; tu nic nie da się zrobić. Coś trzeba po prostu umieć, bez tego nie ma się co pokazywać na egzaminie (no, może poza naprawdę sporadycznymi przypadkami). Ale faktem jest, że z tą wiedzą bywa bardzo różnie. Czasem nawet ludziom „obkutym od dechy do dechy” może powinąć się noga. Nie ma bowiem takich okoliczności w życiu człowieka, w których żadnej roli nie odgrywa stare, dobre szczęście. A temu –rzecz bezdyskusyjna –trzeba pomagać.
Pierwsza ważna rzecz to samo pojawienie się na egzaminie. Pomijając oczywistą kwestię, że bez spełnienia tego warunku w ogóle nie będziemy zdawać, to w pewnych okolicznościach sam moment, w którym pojawimy się pod drzwiami profesora może być istotny. Zależy to od dwóch czynników: 1-czy egzaminujący zadaje pytania „z głowy” czy też losujemy sobie kartki, 2-czy grupa wchodzi według listy czy „jak kto chce”. Cały problem polega na wybadaniu tych dwóch czynników. Jeżeli jakaś grupa zdawała przed nami, to najprawdopodobniej już wiemy czy było „hardkorowo” czy „lajtowo”, „ilu zdało” i jak wyglądał problem z pytaniami. Jeśli jednak zdajemy pierwsi –musimy wydelegować kogoś, kto się o tym wszystkim przekona. I ten pierwszy najlepiej niech wejdzie z poczęstunkiem (o którym warto pomyśleć wcześniej). Druga sprawa –wchodzenie według listy –jest mniej ważna, bo większości profesorów jest to obojętne.
Skoro już wszystko wiemy, możemy zacząć pomagać naszemu szczęściu. Jeżeli pytania trzeba losować –czynnik czasowy naszego pojawienia się na egzaminie właściwie nie ma znaczenia. Ale jeśli pytania zadawane są „z głowy”, może on wpłynąć na dalszy rozwój wydarzeń. A to dlatego, że po uświadomieniu sobie tego faktu (o sposobie zadawania pytań) cała brać studencka w jednej chwili zapomina o tym, że są biednymi i wystraszonymi owieczkami, jadącymi na jednym wózku, i zamienia się w bezprzykładną masę bydła, przepychając się jak najbliżej drzwi egzaminatora. Powodem tego zachowania jest stara zasada mówiąca, że pierwsi mają pytania albo proste i niewyszukane, albo pochodzące z „przednich” części materiału –akurat tych, których większość studentów zdążyła się nauczyć (swoją drogą Panowie i Panie Profesorowie - jak to jest, że to porzekadło ciągle się sprawdza?). Wówczas możemy argumentować, że skoro przyszliśmy wcześniej, to wcześniej wchodzimy. Jednak bardzo często w pospolitym ruszeniu na drzwi gabinetu ten fakt może nikogo nie wzruszać. Nie zdziwmy się zatem, że zdaje przed nami ktoś, kto przyszedł dosłownie przed pięcioma minutami, choć my sterczymy tu od rana.
Kiedy wygasną już emocje i ucichną lokalne potyczki związane z zajmowaniem czołowych miejsc przy gabinecie, powoli, w miarę upływu czasu „uklepuje się” kolejka. Złudne może być jednak przekonanie o jej kierunku a także o świętości zajmowanego w niej miejsca. Zaczyna się bowiem swoista „zimna wojna”. Ci, którzy nie załapali się na miejsca z przodu mogą zrobić dwie rzeczy: albo stanąć na końcu i cierpliwie czekać (z doświadczenia mogę powiedzieć, że godzinami), albo usiąść na ławce i udając, że się powtarza wdać się w długą rozmowę z kimś w kolejce. W czasie rozmowy osoba taka wstaje i w końcu mówi: ”Ależ to długo trwa. Pilnuj mi tu miejsca a ja idę do ubikacji”. I sprawa załatwiona. Bardzo często następny w kolejce daje się nabrać. Istnieje wiele odmian tej techniki –pojawianie się znikąd i bezczelne twierdzenie „że się tu stało” albo najzwyklejsze stanie z przodu bez słowa.
Powodzenie tego rodzaju zagrywek zależy w dużej mierze od cierpliwości i naiwności frajerów stojących najdalej. Jeżeli są oni zajęci powtarzaniem materiału albo uczeniem się (przy okazji -nie dajcie się nabrać na to, że uczenie się przed samym egzaminem nic nie daje; świeże wiadomości są najlepsze), to kilka osób więcej nie zrobi im różnicy, jednak po trzech godzinach ciągłego stania, kiedy nogi zaczynają już „włazić”, a w korytarzu panoszy się smród i zaduch spoconych ciał, każda jednostka wchodząca „na krzywy ryj” budzi agresję. A jeśli wstaje sobie ona jeszcze z wygodnej ławki –awantura murowana. Wszystkim nerwy zaczynają puszczać i coraz częściej dochodzi do kłótni.
Wszystkie te zjawiska mają jednak też swoje dobre strony –przede wszystkim powszechnie tracimy zainteresowanie samym egzaminem. Pogrążeni w potyczkach słownych i nie tylko, zaczynamy o nim po prostu zapominać. Zaczyna nam być już wszystko jedno „byle się stąd wydostać”; panuje powszechny luz mimo, iż każdy „spowiadający się” wychodzący z egzaminu zapewnia, że poziom trudności rośnie...
W tym momencie nasze pomaganie szczęściu właściwie się kończy. Istnieje jednak jeszcze jedna, a właściwie dwie kwestie, o których należy wspomnieć –ogólny poziom przygotowania grupy i zmęczenie egzaminującego. Wiedzy o naszym ogólnym przygotowaniu profesor nabiera podczas przepytywania kolejnych osób, wcześniej nic o nim nie wie. Zatem ci, którzy wchodzą piersi muszą się zmierzyć z „poprzeczką” ustawioną domyślnie przez egzaminatora. Później, mimowolnie, porównuje on wiedzę aktualnie odpowiadających z wiedzą odpowiadających wcześniej. Po pewnym czasie ustala się ogólny poziom, który najczęściej nie jest za wysoki. Zdarza się zatem, że egzaminujący zaczyna „przymykać oko”. Oczywiście profesor to też człowiek –po kilku godzinach słuchania naszych mądrości może poczuć się zmęczony i mieć chęć „wydostania się”. Te okoliczności wskazywałyby z kolei na „opłacalność” wchodzenia jako jeden z ostatnich (poza tym w czasie oczekiwania można się jeszcze czegoś nauczyć). Wraca jednak kwestia wyszukanych pytań i tu koło się zamyka...
Jak widać jeśli chodzi o ewentualności, sposoby, taktyki i inne techniki kombinatorstwa na egzaminie, to jest ich bardzo wiele, a studenci wręcz celują w ich stosowaniu. Łatwo jednak zauważyć, że na dłuższą metę żadna z nich nie jest metodą pewną. Czasem o wyniku naszego egzaminu może zdecydować zwykły zbieg okoliczności. Reasumując –najlepszym sposobem na zwiększenie naszych szans jest po prostu solidne przygotowanie się. Nie znaczy to, że należy zupełnie zrezygnować z „pomagania” swojemu szczęściu. Tylko najlepiej robić to z kulturą i bez szkody dla innych.