Jeśli Państwo czytają ten felieton, to znaczy, że pluskwa milenijna nie była aż tak straszna jak ją malowano. Można więc, na rok przed terminem, dodać jeszcze jeden argument wzmacniający eksperymentalny dowód tezy, że odchodzący wiek dwudziesty uzupełnił dotychczas istniejące rodzaje poznania - zmysłowe i pozazmysłowe - o trzeci wymiar, którym jest poznanie medialne: niby realne i namacalne, ale prowadzące do wniosków, które stoją w jawnej sprzeczności z rzeczywistością. Jeśli to jednak media miały rację i problem roku 2000 załatwił nas na amen, to Państwo nie czytają tego felietonu i mógłbym teraz skorzystać z sugestii C. Northcote'a Parkinsona, który niegdyś radził doktorantom z zakresu nauk ekonomicznych, żeby po kilku stronach gęsto upstrzonych przypisami wprowadzić wzory matematyczne, a potem przepisywać konstytucję Stanów Zjednoczonych, bo i tak żaden ekonomiczny recenzent przez te wzory i przypisy nie przebrnie. Mógłbym więc przepisywać naszą konstytucję lub statut Uniwersytetu Śląskiego, lecz po cichu liczę, że ten felieton jeszcze przed Sylwestrem przeczyta przynajmniej Pan Redaktor i na jego podstawie zechce wypłacić honorarium (niestety - płacimy dopiero zateksty opublikowane - Redaktor). To po co on ma płacić prof. Zgryzkowi, jak może mnie?
Na wszelki zatem wypadek wracam do tekstu właściwego; żeby kontynuować zakładam optymistycznie, iż rok 2000 jednak będzie, a nawet, że się skończy po okresie wyznaczonym przez Grzegorza XIII. Wówczas, 31 grudnia 2000, będziemy mogli wznieść toast w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, bo skończy się równocześnie wiek dwudziesty, najdłuższe stulecie od wieku piętnastego. Właśnie wiek piętnasty był ostatnim, który liczył 36525 dni, gdyż co cztery lata przypadał wtedy rok przestępny. Potem papież Grzegorz w 1582 r. skasował niektóre lata przestępne, żeby być w zgodzie ze Słońcem. Co prawda rok 1600 też był przestępny, ale synchronizując kalendarz Ojciec Święty był łaskaw skrócić rok 1582, a więc i wiek szesnasty o 10 dni, co zdezaktualizowało mądrość ludową, według której,, św. Łuca dnia przyrzuca''. Nawiasem mówiąc, ciekawe jak sobie w roku 1582 poradzili z odrobieniem brakujących dni zajęć dydaktycznych na uniwersytetach? Za niecałe trzy tysiące lat znowu trzeba będzie,, obciąć'' jeden dzień, ale przypuśćmy na chwilę, że tym problemem nie będziemy się przejmować, chociaż informatycy już powinni o tym myśleć, bo czas szybko leci.
Przypadło nam więc żyć w stuleciu, które nie dość, że obfitowało w różne okropieństwa, to jeszcze ciągnie się i ciągnie. Obawiam się, że nikt nam za tę dodatkową dniówkę nie zapłaci, ale pracować i tak trzeba będzie. Na szczęście na ogół plany robimy na rok, więc choć raz ze spokojem będziemy mogli sobie powiedzieć,, zróbmy jutro, co można zrobić dziś''. Ale plan być musi, choćby po to, żeby było o czym pisać za rok w sprawozdaniu, w którym należy stwierdzić bez wahania, iż plany zostały wykonane co do joty (lepiej ich nie przekraczać, już raczej,, przekroczenie'' należy wpisać do następnego planu). Ciekawe, co napiszą w sprawozdaniu nasi godni współczucia amerykańscy koledzy, którym na Marsie zgubiła się sonda, owoc wieloletniego projektu. Czy będą musieli zwracać granty? Również ten problem pominiemy na razie, bowiem chodzi o pieniądze raczej trudno wyobrażalne dla przeciętnego łowcy grantów w naszym kraju. Nasze plany bywają mniej skomplikowane, chociaż ostrożność procesowa nakazuje, żeby nawet mniej skomplikowane przedsięwzięcia były planowane dopiero wtedy, gdy znamy ich rezultaty. Nie wiem co prawda, jaki to ma związek z poszukiwaniem prawdy, które przez wieki było motorem napędowym pracy umysłowej uczonych - jak poszukiwać prawdy, skoro a priori trzeba się zdeklarować, że znamy do niej drogę? Nie ma jednak sensu odwoływać się do minionych stuleci, bo nauka w najdłuższym wieku od czasu późnego średniowiecza bardzo się zmieniła. Uniwersytety stały się zwykłym miejscem pracy dla milionów ludzi na całym świecie i trudno wymagać od nich heroizmu gigantów myśli. To trochę tak jak z podróżą do Ameryki: Kolumb, który do niej przypadkiem trafił, był bohaterem; po pilotach linii transatlantyckich spodziewamy się raczej wierności rozkładowi lotów niż poszukiwania nowych dróg, chociaż i oni są na ogół obdarzani szacunkiem.
Nie chciałem przepisywać statutu, a tymczasem ten Kolumb, który wyskoczył w ostatnim zdaniu, uświadomił mi, że niebezpiecznie się zbliżam do autoplagiatu, gdyż Kolumb w kontekście planów występował już rok temu. Odbijmy więc na koniec od brzegów Nowego Świata i wróćmy do siebie. Cóż tak naprawdę można zaplanować u siebie dla siebie? W marzeniach chciałoby się tak: rano śniadanie, do południa myślenie, przerwa na obiad, seminarium, dyskusja, odkrycie, spacer, zamiast kolacji owoce, na koniec dnia jakiś pomysł na dzień następny. Brutalne życie i konieczność pilnowania rozkładu wzlotów zamieniają ten model na: śniadanie przed świtem, w poniedziałek i czwartek do południa dydaktyka u naszej Magnificencji, w środy i piątki u pryncypała sponsorującego tę część miesiąca, na którą nie starcza środków od Magnificencji, we wtorek rad nierad radzić muszę, po południu magistranci, doktoranci, sprawy bieżące, sprawy organizacyjne, korespondencja, kolejne zawieszenie się komputera, na sobotę przygotować tematy seminarium dla zaocznych, wieczorem kolacja, bo nie było kiedy zjeść obiadu, a potem po raz kolejny próba napisania recenzji do zachodniego czasopisma - im się wydaje, że my tu nic nie robimy i mamy czas na recenzowanie czyichś prac. W dodatku można by tę pracę napisać lepiej, takie pomysły mieliśmy już parę lat temu, tylko nigdy nie było czasu... W tym roku mamy jeden dzień premii. Może się uda go jakoś wykorzystać.