ZAPROSZENIE DO DYSKUSJI

MILCZENIE I SŁOWO. PRZYCZYNEK DO PRZYZWOITOŚCI CZŁOWIEKA UNIWERSYTETU

/... / A póki tak było szanowano urząd i nauke. Ale potem/.. / ludzie uczeni rozdawali zamiast chleba trucizne, i głos ich stał sięe jak szum młynów pustych, /... / A z was wiecie, iż którzy dobrzy byli senatorowie/... / tych moskiewski nazywa najwinniejszymi, a których on tak nazywa, ci są najszanowniejsi, a których on zamęczy, ci będą święci. A mądrzy między wami nie są ci, którzy wzbogacili się, przedając naukę swą, i nakupili sobie dóbr i domów, i zyskali od królów złoto i łaski. I dlatego poszły w pogarde urzędy i mądrości, bo człowieka podłego nazywają w Europie ministerialnym /a ja/ powiadam wam, iż cała Europa musi nauczyć się od was, kogo nazywać mądrym. Bo teraz urzędy w Europie hańbą są, a nauka Europy głupstwem jest. /.. / (z czwartej Księgi Pielgrzymstwa Polskiego)

Autor tych sądów był - jak się okazało, przez ponad półtora wieku- jedynym polskim tytularnym profesorem - wykładowcą College de France, do połowy XX wieku najbardziej prestiżowej katedry Europy, współcześnie nadal jednej z najszacowniejszych, co uzmysławia obecność tamże pod koniec tego wieku drugiego Polaka, Jerzego Grotowskiego. Obaj wykładowcy nie byli "tytularnymi profesorami", jakimi na łamach GU zajmuje się Jacek Wódz, profesor.

Nie jestem nim, więc na tytuł Powinności profesora reaguje wzruszeniem ramion. Co więcej, bez czytania, z dużym prawdopodobieństwem każdy może zrekonstruować dekalog Wodza. Tytuł ów byłby zaledwie pretekstem do dyskusji na temat tytułowej przyzwoitości i milczenia. Jest jeszcze jeden problem. Z góry kajam się przed PT. Koleżankami i Kolegami Profesorami biorącymi na serio połajanki Ich Szanownego Kolegi, że oto byle Mgr (nie mylić z monsignorem!) porywa się na debatę z profesorem, jak równy z równym, zapominając, cytuje Jacka Wodza, pardon, prof. Wodza, "że uniwersytet jest strukturą hierarchiczną, gdzie każdy winien znać swe miejsce", zaś "problemy winni debatować profesorowie". To byłoby po stronie "winien" (kto komu? ). A po stronie "ma"?

5 listopada pożegnaliśmy śp. Profesora. Wystarczy tak skrótowo powiedzieć, np. na fizyce albo w rektoracie, a wielu wie, o kogo chodzi, chociaż np. tytularnych profesorów fizyków jest więcej niż na jakimkolwiek innym kierunku. Czy profesor Chełkowski wyliczyłby, np. na łamach GU profesorskie powinności? Nie sądzę. Są zbyt oczywiste. A o kwestiach oczywistych nie mówi się, gdziekolwiek, tym bardziej na Uniwersytecie.

Paradoksalnie skojarzyłem te dwie postaci - z inspiracji inauguracyjnej, po raz kolejny podkreślam - znakomitej mowy JM Rektora. Cytuje: ... żegnając wiek, dokonujemy obrachunku z prawdziwym labiryntem historii, (a) ważnym zadaniem Uniwersytetu jest troska o to, by jakże uderzająca nietrwałość społecznej pamięci nie zamazała kształtu przeszłości. (... ) Na marginesie wypadałoby zaprotestować przeciwko umieszczaniu w życiorysie profesora Chełkowskiego daty 81/82. Odwołany formalnie 16 stycznia (i taka dzienną date powinno się podawać), w 82 roku rektor Chełkowski bodaj ani razu nie wszedł do rektoratu. Otóż z tamtych dni zimy klimatycznej i moralno-politycznej pamiętam m. in. symptomatyczną scenę. Ulicą Teatralną nie patrząc na nikogo przemykał rektor Chełkowski, mijałem Go na wysokości klubu Akant" (a propos, czy już wiadomo, kto destabilizował wówczas Uniwersytet organizując kilkutygodniową okupację tego klubu w listopadzie/grudniu 81? ) i nawet nie miałem czelności przerwać mu wymownego milczenia banalnym chociaż jakże w tamtym momencie gorącym "dzień dobry" (... ).

Wracam do oczywistości, o których, niestety z racji "uderzająco nietrwałej pamięci", trzeba rzetelnie pomówić. Wśród oczywistości Chełkowskiego, i nie tylko Chełkowskiego można np. wyliczyć nie przynależność uczonego do PZPR i wynikający stąd Jego stosunek do byłych pezetpeerowców m. in. ze względu na ich wysługiwanie się aparatczykom lub, co gorsza, instrumentalizowanie pozycji uniwersyteckiej, aby do owej nomenklaturowej kasty zostać łaskawie zaliczonym (por. cytat z Mickiewicza).

Manifestacyjnym przypadkiem owej instrumentalizacji jest dla mnie profesor Witold Nawrocki, były dziekan Wydziału Filologicznego, który pod koniec lat 70 manifestował nieokiełznane apetyty polityczno-naukowe. Nic zatem dziwnego, że został kierownikiem Wydziału Kultury Komitetu Centralnego PZPR, aby w stanie wojennym robić po swojemu "porządki", m. in. w Związku Literatów Polskich. Czymże wobec np. rozwiązania ZLP jest fakt, że mam wątpliwy zaszczyt być pierwszą ofiarą dziekana, wyrzucony w 79 roku z wydziału, acz nie z uniwersytetu? W listopadowym numerze "Gazety Uniwersyteckiej" podzieliłem się zdumieniem z lektury Gościa Niedzielnego (z przykrością, boć to jedno z niewielu pism nie zamazujących kształtu przeszłości), któremu zdarzył się lapsus w postaci wyliczenia W. Nawrockiego wśród wybitnych postaci uhonorowanych nagrodą im. Karola Miarki. Znamienny jest rok nagrodzenia tow. Nawrockiego - 1984. Nie można takich informacji podawać bez komentarza!

A przecież Nawrocki to nawet nie wierzchołek góry lodowej! W Sosnowcu - w Katowicach rozwinięcie tematu zostawiam PT. Czytelnikom, a moim koleżankom i kolegom z lat 70/80 - skala mistyfikacji była nieograniczona, a udział w niej nawet niepartyjnych pracowników naukowo-dydaktycznych znamienny. Jednym z ciekawszych pól obserwacji była okazja tzw. pochodu pierwszomajowego (... ).

O ilu kolegach dowiadywaliśmy się niespodzianie, że już są towarzyszami lub aspirantami, pardon, kandydatami. Ironicznie pytani i nie pytani tłumaczyli się (tak, tak, to należało do dobrego tonu... ), że, Wallenrodzi, będą od środka rozsadzać i naprawiać imperium zła. A przecież naiwność taka szczególnie obciążała ludzi uniwersytetu! Z czasem niektórzy z nich bywali dumni, że "aparat" zamianował ich lektorami któregoś komitetowego szczebla, potem okazywało się, że uniwersyteckim orłom nie dawano ani jednego wykładu, a oni namawiali innych do wstąpienia... do bagienka, jak pieszczotliwie mawiał jeden z nich, dziś profesor, a jakże, a nawet gwiazda telewizyjna... Co gorsza, wówczas robiono to wszystko i mówiono owe androny z przymrużeniem oka. Dzisiaj nagle jakby pozbawieni dystansu, stanęliśmy wobec ówczesnej groteski, czasem tragifarsy - porażająco poważni lub co najmniej niemi (proszę spojrzeć w kiosku, ani Szpilek, ani nawet Karuzeli... ) Może GU rozpocznie naszą małą dekomunizację na wesoło, a la Parzniewski/Oslizło, i chociaż pośmiejmy się, jak swego czasu biskup Krasicki, z głupich chociaż przewielebnych... Wszak tylko to nam pozostaje, nie mogąc wymienić kadr jak po zjednoczeniu Niemcy w uniwersytetach landów okupowanych oraz komunizowanych przez ZSRR.

Chełkowski- Mistrz ma wspaniałych Uczniów. Uniwersytet ma bądź miał wspaniałych magistrów, wybitne postaci. Przynajmniej jako takie postrzegani przez liczne środowiska w uczelni, a zwłaszcza poza nią. Przepraszam, że wymienie kilku, w jakimś sensie mi najbliższych. Wspomniałem poprzednio o mym mistrzu teatru, Jerzym Grotowskim i fakcie zamianowania - na wzór doktorów Kościoła- architekta Jerzego Gurawskiego Doktorem przestrzeni teatralnej. Pozwolę sobie na takie nominacje ad hoc.

W naszym uniwersytecie, śp. Kaziu Cygan był niewątpliwie Doktorem wspólnoty uniwersyteckiej, a Edek Wąsiel jest Doktorem uniwersalnej uczynności. Śp. Franek Kuboszek był uosobieniem doktora żywota filozoficznego a Andrzej Skotnicki jest chodzącym doktorem mądrej tradycji palestry. Basia Mierzyńska jest nie tylko dla mnie doktorem sprawnej angielszczyzny polonofonów, tak jak koleżanki z Alliance Francaise, wszystkie prawie z 25 - letnim uniwersyteckim stażem, są zbiorowym doktorem czynnej obrony (illustre defense... ) francuszczyzny. Mógłbym, oczywiście, wydłużyć te liste uniwersyteckich przyjaciół, więc z góry uprzedzam i przepraszam pozostałych potencjalnych kandydatów, iż pozostawie to PT. Czytelnikom, zachęcając do kontynuowania spontanicznych nominacji. Kryterium: przyzwoita (skromna), mądra (otwarta na innych i na świat) fachowość (która nie potrzebuje pozorów).

Co więcej, mając do (dydaktycznego) czynienia ze studentami bezpłatnych studiów stacjonarnych i uczestnikami kursów języka w Aliansie stwierdzam jednoznacznie, że umowna średnia zainteresowania zajęciami, ich rytmem i treścią jest (była? ) w Alliance znacznie wyższa niż na wydziale, a w konsekwencji zadowolenie z samych zajęć oraz ich cząstkowych i końcowych wyników - nieporównywalna. Mimo to swoistą satysfakcją po z górą ćwierć wieku po opuszczeniu "murów uczelni" przez pierwszy rocznik neofilologów, którego miałem przyjemność - dziś zaszczyt!- być tzw. opiekunem są postawy niektórych z byłych - najczęściej z problemami!- studentek i studentów w życiu publicznym i zawodowym. Nie przypisując na wyrost wydziałowi, tym mniej sobie, żadnych pozytywnych działań wychowawczych, tym mniej wzniosłej tożsamości ze "śląską Almae Matris", o czym świadczy m. in. nikły albo żaden odzew na zachęty do wstąpienia do stowarzyszenia jej przyjaciół, stwierdzam przynajmniej to, że pozytywnego w nich potencjału nie uśpiliśmy bądź nie zabiliśmy.

Można to nazwać stąpaniem po ziemi. Śląsk uczy takiej rzetelności. Fedrując w głąb "bazy", nie przepada za meta-pokładami "nadbudowy". Innymi słowy, czego nie wymusiła (nie tylko) śląska mądrość być może wymusi t. zw. rynek i z czasem zmaleje liczba nieprostomyślnych traduktologów, filmologów i jeszcze kilku (-nastu? - dziesięciu? ) logów na tysiąc dorosłych Polaków. Nie będąc ani jednym, ani drugim, nie mam nic przeciwko temu, aby byli to, przykładowo, geolodzy, fizycy czy logicy, którzy znają kilka języków i znają się, paradoksalnie, na wielu innych dziedzinach, współtworząc życie publiczne wspólnoty... Raczej odległy to wzorzec od peerelowskiej manipulacji życiem wspólnoty rozbitej, którą zajmowali się nie tak dawno nasi koledzy, zwłaszcza socjolodzy w ramach suto opłacanych "badań własnych", w imię jedynie słusznej ideologii.

Autorzy: Roman Wyborski