GONIĄC HARVARDA

okładka Ze skruchą wyznaję, że już wiele miesięcy temu otrzymałem od p. dr. Rotta wydawnictwo pt. "Stan nauki i techniki w Polsce" wraz z prośbą, żeby je po przeczytaniu opisać w naszej "Gazecie Uniwersyteckiej". Na swoje usprawiedliwienie mogę jedynie podać, iż usilnie starałem się wpłynąć pozytywnie na polepszenie owego stanu, a w szczególności na zmniejszenie dystansu nauki polskiej od nauki uprawianej w Harvard University. Jak się bowiem dowiadujemy ze wspomnianego wydawnictwa, "w latach 1981-1995 na Uniwersytecie Harvarda opublikowano 80 300 prac, w Polsce - 79 900". No więc starałem się zmniejszyć ową lukę jak umiałem, chociaż każdy przyzna, że stosunkowo duży kraj europejski powinien mieć większe ambicje niż dorównanie pod względem publikacji najsłynniejszej nawet amerykańskiej uczelni. Nawiasem mówiąc, autorzy broszury wydanej przez KBN (oby się czuł dobrze i był dla szczodry), czyli Jan Kozłowski, Jacek Rychlewski, Roman Sławeta, Małgorzata Wanke-Jakubowska i Maria Wanke-Jakubowska, podając źródło cytowanych liczb, zastrzegają się, iż "trzeba pamiętać, że zarówno indeksy cytowań, jak i uniwersytety mają "skrzywienie" polegające na nadreprezentacji prac z badań podstawowych. Ponadto, indeksy cytowań mają "skrzywienie" amerykańskie". Równocześnie w rozdziale poświęconym publikacjom naukowym, autorzy stwierdzają, iż "analiza baz danych Instytutu Informacji Naukowej w Filadelfii jest obecnie podstawą oceny efektywności naukowej na świecie. Ocenia się zarówno publikacyjną obecność na liczącej blisko osiem tysięcy czasopism "liście filadelfijskiej", jak też liczbę odnotowanych cytowań w rejestrze Science Citation Index". Użyta w ostatnim zdaniu forma bezosobowa jest intrygująca, bowiem nie do końca wiadomo, kto "ocenia". Wiemy, że polscy menedżerowie nauki to robią, ale przynajmniej moje osobiste kontakty z uczonymi wielu narodowości nie do końca potwierdzają powszechność analizowania danych filadelfijskiego instytutu do oceny efektywności naukowej. Niektórzy profesorowie o ustalonej pozycji w wysoko rozwiniętych krajach OECD ze zdumieniem dowiadywali się od polskich kolegów o żywotnym znaczeniu listy filadelfijskiej dla nauki w Polsce. Czasem trudno wytłumaczyć, dlaczego wspólnej pracy nie należy posyłać do czasopisma, które wydaje się najbardziej odpowiednie dla danej tematyki, ale niestety jest ignorowane przez Instytut w Filadelfii, preferujący duże, często ukazujące się czasopisma amerykańskie. Nie do pomyślenia byłoby w Polsce umieszczanie swoich prac wyłącznie w Internecie, jak to czyni pewien znajomy niemiecki matematyk - na szczęście nie musi się on starać o fundusze z KBN-u. Nawiasem mówiąc pod względem stosunku ilości publikacji do nakładów na sektor badań i prac rozwojowych (B+R) Polska wypada zupełnie nieźle na tle innych państw OECD - np. w Czechach ów stosunek jest dwukrotnie mniejszy, w Japonii - pięciokrotnie, a w Korei nawet dziesięciokrotnie. W liczbach bezwzględnych nasz udział w światowej "produkcji" (lata 1993-1997) wynosi 1, 02 proc., co daje naszemu krajowi 18 miejsce w odpowiednim rankingu. Są to niestety jedyne "plusy dodatnie" w gąszczu statystyk potwierdzających przeczuwaną i nieubłaganą prawdę: na tle krajów rozwiniętych polska nauka okazuje się być traktowana po macoszemu nie tylko przez kolejne rządy, ale także przez pozarządowe źródła zasilania. W szczególności udział Polski w światowych nakładach na B+R jest niższy od jej udziału w światowej produkcji przemysłowej lub łącznym produkcie krajowym brutto. Dzieje się tak w pewnej mierze dlatego, że nakłady budżetowe są na niskim poziomie (0, 47 proc. PKB w 1998 r. ), jednak np. Kanada czy Irlandia przeznaczają na naukę jeszcze mniej z budżetu, a Hiszpania niewiele więcej. Decydująca jest struktura nakładów: w Polsce tylko ok. 35 proc. finansów na naukę pochodzi ze środków przedsiębiorstw, podczas gdy w państwach OECD środki te stanowią średnio ponad 61 proc. nakładów. W sumie pod względem nakładów na jednego badacza przodujemy wśród krajów OECD, jeśli oczywiście uporządkujemy odpowiednią listę w kolejności rosnącej.

* * *

wykres Stosunkowo dobry wynik ilościowy, jeśli chodzi o publikacje, zawdzięczamy więc zapewne determinacji naszych uczonych, może również w pewnym stopniu współpracy z ośrodkami naukowymi za granicą. Przy tym trzeba podkreślić, że ta współpraca jest przede wszystkim dziełem reprezentantów nauk ścisłych i przyrodniczych (40 proc. publikacji z fizyki i 21 proc. z chemii powstaje we współpracy z autorami zagranicznymi). Nikłość nakładów odbija się oczywiście na uposażeniach polskich pracowników B+R, jak ich określa omawiany raport (pensja asystenta to zaledwie 80 proc. średniej płacy w sektorze przedsiębiorstw, zaś wyna-grodzenie profesora stanowi zaledwie 2, 12 owej średniej). Nic dziwnego, że powszechne jest zjawisko podejmowania dodatkowej pracy zarobkowej - czyni tak 55 proc. profesorów tytu-larnych, 65 proc. profesorów bez tytułu, 70 proc. adiunktów i 73 proc. asystentów. Autorzy opracowania podkreślają, iż mniejszy odsetek profesorów "wynika z faktu, iż podejmują oni wiele prac odpłatnych związanych z zawodem pracownika naukowego, takich jak recenzowanie i opiniowanie prac, uczestnictwo w radach naukowych, komisjach, komitetach i towarzystwach naukowych, uczestniczenie w pracach redakcji naukowych itp. ". Zapewne otrzymują też więcej niż adiunkci czy asystenci zamówień na ekspertyzy i odczyty poza uczelnią. Autorzy traktują wieloetatowość jako zjawisko patologiczne, rzutujące na poziom i efektywność pracy badawczej i budzące wątpliwości natury etycznej. Mimo tej "patologii" rozwój kadry naukowej jest raczej stabilny, chociaż utrzymuje się tendencja do późnego uzyskiwania stopni i tytułów (blisko połowa doktoratów po 35 roku życia, tylko 15 proc. habilitacji przed czterdziestką, 70 proc. tytułów uzyskują osoby po pięćdziesiątce - w najbliższych latach 2/3 obecnych profesorów osiągnie wiek emerytalny). Statystycznie zaniedbywalne, ale i tak pocieszające w tym kontekście jest doniesienie z naszego Wydziału Mat. - Fiz. - Chem., gdzie w grudniu odbyło się kolokwium habilitacyjne 26. letniego fizyka. Skoro już jesteśmy na Śląsku, to odnotujmy, że raport cytuje badania p. Ireny Szajkiewicz-Marszakowej z naszego Uniwersytetu, dotyczące udziału różnych ośrodków w rejestrze cytowań SCI. Katowice zajmują tu niezłe miejsce, ustępując Warszawie, Krakowowi, Wrocławiowi, Poznaniowi i Łodzi. Śląsk plasuje się też nieźle pod względem nakładów na innowacje, liczby badaczy i nakładów na B+R, sporo się tutaj tak-że inwestuje w rozbudowę lokalnych sieci komputerowych. Szkoda, że nie ma u nas centrum komputerowego, wyposażonego w komputery dużej mocy obliczeniowej; centra takie istnieją dotychczas w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, Wrocławiu i Gdańsku gdzie, cytuję, "pełnią także rolę ośrodków badawczych integrujących tę część środowisk, dla których techniki kom-puterowe są istotną częścią procesu badawczego".

Ubiegłoroczny raport KBN na temat stanu nauki i techniki w Polsce jest dowodem na prężny rozwój ośrodków badających stan nauki i techniki w Polsce. Broszura jest o wiele ładniejsza od tej, którą miałem okazję przedstawiać w "GU" rok temu. Pojawiły się wielokolorowe wykresy, poszczególne rozdziały są ujęte w krótkie akapity, zaś rzecz cała zaczyna się od streszczenia i wniosków, dzięki czemu bardziej leniwi czytelnicy mogą po krótkiej lekturze wstępu skoncentrować się na oglądaniu kolorowych obrazków. Odnotujmy też mało nużący opis językowy, dzięki czemu publicysta łatwo znajduje informacje gotowe do wykorzystania (jak choćby owo porównanie z Harvardem, na które zwróciłem uwagę szukając tytułu niniejszego artykułu). Publicysta wykorzysta też na pewno konkluzję zawartą w części wstępnej raportu: "Mała liczba spektakularnych osiągnięć naukowych, a także niedostateczny związek między nauką a gospodarką wywołane są także tym, że polską naukę cechuje rozproszenie badań oraz przyczynkowość ich wyników. Stosunkowo niewiele jest dzieł o fundamentalnym znaczeniu". Chociaż subiektywne odczucia wielu z nas mogą być podobne, to jednak nie mogę się domyślić, jak tę surową ocenę uzasadnić, skoro autorzy opierają się głównie, jeśli nie wyłącznie na pomiarach ilościowych i nie cytują żadnych opinii uznanych autorytetów na temat jakości nauki polskiej.

Tuż przed oddaniem tego artykułu przeczytałem w "Rzeczpospolitej" (nr 51/1999) wywiad z prof. Łukaszem A. Turskim z Centrum Fizyki Teoretycznej PAN. Krytycznie wyrażając się o pożądanej przez polityków obiektywnej jakoby mierze wartości naukowca, prof. Turski mówi: "Próbowano zrobić z nauki pracę taką, jak na taśmie czy w biurze konstrukcyjnym, i to był błąd, od którego teraz próbuje się odchodzić. Jeśli zdarza mi się być w jakiejś komisji oceniającej gdzieś w świecie, dostajemy od kandydata nie więcej niż pięć najważniejszych prac z całego życia oraz uzasadnienie, dlaczego wybrali te właśnie - w związku z wnioskiem, jaki składają". Dedykuję te słowa wszystkim entuzjastom naukometrii.

Autorzy: Maciej Sablik