To książka z wielu powodów głęboko poruszająca. Powiedzmy tylko o dwóch: autorce udała się rzecz niezwykła – pisze siebie i sobą, lecz nie o sobie. Przeżywa siebie w świecie i między ludźmi, dając światu i ludziom pierwszeństwo. Usuwa się na bok, jakby zawstydzona ustępuje miejsca, honorując życie, które jednostki owszem toleruje, ale przede wszystkim dba o gatunek. Znaczące fakty historyczne (wojna w Algierii i Iraku, kolejni, coraz bardziej mdli i kłamliwi prezydenci i premierzy, wieże World Trade Center) są falą porywającą ziarenka piasku, jakim są jednostki. Pisząc sobą i siebie, autorka pisze całym pokoleniem; rzadko spotkamy u niej zaimek pierwszej osoby, częściej będzie to „my” lub bezosobowe „się” – „doświadczaliśmy”, „czytało się”. Dopiero tam można doszukiwać się tajemnicy ludzkiego podmiotu. Annie Ernaux, bo o tegorocznej noblistce mówimy, jakby spełniała postulat Simone Weil piszącej o tym, że „tym, co święte w człowieku, jest jego zdolność do bezosobowości”, gdyż tylko tak będzie można ocalić ludzkie bycie razem, jako coś więcej niż mechanicznie sprawne wypełnianie zawodowych obowiązków. Tylko tak pojęta „bezosobowość” da nam możliwość „życia zbiorowego, które otaczając każdą istotę ciepłem, pozostawi wokół niej wolną przestrzeń i ciszę” (tłum. M. i J. Plecińscy). To marzenie pokolenia roku 1968, którym pisze Ernaux, którego głos odnajduje w sobie jako głos tych, którzy pragnęli zmiany stanu rzeczy i, w konsekwencji, świata bardziej ludzkiego: „Myśleć, mówić, pisać, pracować, istnieć inaczej; uważano, że nic się nie traci, gdy się wszystkiego popróbuje. 1968 był pierwszym rokiem istnienia świata” (s. 103). Jest w tym nuta ironii, ale i pewnej satysfakcji, wszak „Nastąpiło przebudzenie czystej radości, które wyrażali Beatlesi” (s. 87). To pokolenie, które czegoś chciało, zdaje się mówić Ernaux, potem „rosła obojętność” (s. 187).
I powód drugi, dla którego książka Ernaux jest poruszająca: to wielka medytacja nad czasem i tajemnicą pamięci. Nie jest to Proustowskie poszukiwanie czasu utraconego, lecz zdziwienie i zaduma nad tym, co pamięć w czasie odnajduje i zachowuje. Wstrząsy historii sąsiadują tu z nic nieznaczącymi szczegółami: klęska Francuzów w Indochinach i szczepienie przeciwko ospie, śmierć Stalina i kolejka dzieci stojących po szklankę mleka w szkolnej stołówce. Historia to okrutna pani: milczy jednakowo nad stosami zabitych w nonsensownych wojnach i nad dzieckiem lękającym się ukłucia igły. Patrzy na to wszystko jednakowo zimnym spojrzeniem. A kierunek, jaki przybrała nasza kultura czyni wszystko trudniejszym: żyjemy w czasie konsumpcji, który nie pokrywa się z czasem naszego życia i pracy: w lutym pojawia się już moda na kolejne lato, w czerwcu trzeba kupić podręczniki potrzebne we wrześniu. „Czas dyktowany przez rzeczy wsysał nas i bezustannie zmuszał do życia z dwumiesięcznym wyprzedzeniem” (s. 192). Rzeczy się mnożą, ale i dematerializują: książkę wypiera ekran, komputer „pamięta” wszystko, ale doświadczenie czasu, które nam oferuje, jest powierzchowne i pozbawione dramaturgii. Pamięć komputera jest bez smaku: „Pamięć stała się niewyczerpalna, ale zniknęła głębia czasu, którą pozwalały odczuć zapach i zżółknięcie papieru, zagięte rogi, akapit podkreślony nieznaną dłonią” (s. 217), a „w plątaninie koncepcji coraz trudniej było znaleźć jakieś zdanie dla siebie, które pomaga żyć, gdy się je wypowiada w myślach” (s. 216). Odkładając książkę, zostajemy z przeświadczeniem o konieczności ratowania czegoś, choćby najdrobniejszego szczegółu, nieistotnego zdarzenia, odcienia światła latarni na murze. Tylko to nam zostaje: „Uratować coś z czasu, w którym się już nigdy nie będzie”. To ostatnie zdanie książki Annie Ernaux.
Annie Ernaux: Lata. Tłum. Krzysztof Jarosz i Magdalena Budzińska. Wydawnictwo Czarne: Wołowiec 2002, ss. 237.