A tymczasem nasz felietonista (albo Wasz raczej) zamiast przewracać się z boku na bok, usiłując odpędzić skutki kawy pitej we wrześniu, postanowił wyjechać nad morze i trochę pomordować. To znaczy chciałem napisać pomorsować – to takie nowe słowo. Właściwie dziwię się, że jeszcze nie zostało słowem roku, młodzieżowym słowem roku. No ale młodzież wolała ostatnio śpiulkolot, z czego wnoszę, że raczej woli spać niż morsować. To ostatnie jednak przyjmuje się coraz bardziej i jestem pewien, że wkrótce już pobije na łeb takie szlagiery, jak sztos, dzban czy alternatywkę – słowa lat odpowiednio 2016, 2018 i 2019. Nawiasem mówiąc, byłbym zainteresowany letnią odmianą morsowania, bo jednak na samą myśl o wejściu do zimnej wody wybieram śpiulkolot. Tak więc z morsowania raczej nici, chociaż powstałby z tej czynności reportaż mrożący krew w żyłach. Niestety, zgrabiałe palce odmawiają kooperacji, więc tylko uprzejmie donoszę o kilku odważnych morsach, których obserwuję przez okno co rano. Napisałem odważnych? To chyba właściwe określenie, choć z perspektywy mieszczucha osoby odważne nie zawsze są rozważne.
Podobno taka kąpiel zimowa jest zdrowa. Ja tam wolę jednak inne sposoby. „Daje krzepę, krasi lica, to jest łącka…” – nie, nie śliwowica, lecz wydma. Wydma Łącka, której pierwsze zimowe zdobycie w wykonaniu Waszego felietonisty dodało mu wigoru, aczkolwiek chwilowo odebrało oddech. Lecz już po chwili mógł wrócić do żywych i szparko powędrować na wschód, do pozostawionego na parkingu samochodu. Wracał plażą, wśród poszumu wichru, szczękania kry unoszącej się na wodzie i groźnych pomruków okolicznego ptactwa. Atmosfera jak z Hitchcocka, jeśli Państwo kojarzą, o co mi chodzi. Na szczęście udało się uniknąć horroru. Po drugiej stronie jest jezioro Łebsko, na którym zima utrwaliła szum fal, żeby tak poetycko powiedzieć: doznania słuchowe przekształciły się w wizualne. Jednym słowem: multimedia.
Poza tym wszystkim zachwalam wczasy zimą, w szczególności w grudniu przed świętami (wciąż jeszcze Bożego Narodzenia, zanim nowe zwycięży w UE). Poza sezonem, więc jest taniej. Nad morzem jest dużo atrakcji, chociaż większość lokali jest pozamykana (w tym sensie góry mają wyższość nad wybrzeżem). Nie trzeba jednak tłoczyć się na plaży jak latem ani być skazanym na smażalnie ryb nieświeżych (o, przepraszam: świeżych, wędzonych i innych), mordować się w upale – można zamiast tego morsować, jeśli kto lubi, albo odbywać piesze wycieczki i zdobywać okoliczne wydmy. Na morzu, jeśli będziemy mieli szczęście, będzie można zaobserwować sztorm. Ale i bez sztormu jest atrakcyjnie. Poza tym ów krótki sezon zimowy można przedłużyć na styczeń i luty, byle wymijać terminy ferii szkolnych, bo wtedy nawet w nadmorskich kurortach robi się tłok. No i oczywiście trzeba zrezygnować z niezbyt przemyślanej idei spędzania świąt lub sylwestra w tych okolicznościach przyrody: na ten pomysł wpadło wielu naszych rodaków, właściciele hoteli wietrzą biznes i ceny natychmiast wędrują w kosmos – zupełnie jak w górach. Tak więc wyjąwszy okres świąteczny, można za całkiem przyzwoitą cenę rozkoszować się pięknem polskiej przyrody i cieszyć ostatnimi podrygami zimowego klimatu. Jeszcze przed katastrofą globalnego ocieplenia, chociaż, jak przekonują znawcy, te nagłe ataki mrozu i opady śnieżne to też skutek globalnego ocieplenia. Gdzie nie spojrzysz, zewsząd klęska. Tym bardziej cieszmy się z ostatnich podrygów normalności i jedźmy zimą nad Bałtyk. Jeśli ktoś nie lubi się kąpać i nie jest zwolennikiem morsowania, to ma wymówkę, o którą trudno latem.
A potem, po zdobyciu Wydmy Łąckiej, można sięgnąć po jej imienniczkę z okolic Nowego Sącza i rozgrzać ciało, nabrać krzepy oraz ubarwić lica. Tego czytelnikom z okazji Nowego Roku życzy Stefan Oślizło.