Nauka nie w próżni

Artykuły naukowe są zwykle pisane suchym, bezosobowym językiem – jak gdyby naukowcy nie zdawali sobie sprawy, jak niezwykłe, a czasem wręcz przerażające są prowadzone przez nich badania i jakie są ich konsekwencje. Dyskusja na te tematy toczy się gdzieś indziej – w „sekcji lekkiej” czasopism naukowych.

Kiedy słyszy się, że w „Nature” napisano to-i-to, albo ten tekst opublikowano w „Science”, może oznaczać to jedną z dwóch rzeczy. Niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę, ale są to w dużym stopniu „normalne” czasopisma. Tym, o czym mówi się najczęściej, są publikowane w nich artykuły naukowe, tj. te, które przeszły przez typową procedurę recenzji naukowej, tzw. peer review. Jest to rygorystyczny, ciągnący się często przez wiele miesięcy proces, w toku którego nadesłany do redakcji artykuł jest najpierw oceniany przez recenzentów (w postaci zanonimizowanej, aby nazwiska autorów nie wpłynęły negatywnie bądź pozytywnie na ocenę) – zwykle dwoje, czasem więcej – a następnie bądź to odrzucany, bądź to akceptowany, najczęściej pod warunkiem wprowadzenia pewnych zmian. Bywa, że autorzy proszeni są przez redakcję o przeprowadzanie dodatkowych obliczeń, a nawet badań, o zapoznanie się z dodatkową literaturą, o przeredagowanie tekstu. Po kolejnych turach tego typu pracy artykuł jest w końcu publikowany. Redakcja czasopisma niejako ręczy swoją reputacją za ich treść, dlatego powszechnie uznaje się, że jeśli jakiś artykuł został opublikowany w tzw. szanowanym czasopiśmie (jak ogólnotematyczne „Nature” i „Science” oraz setki prestiżowych czasopism tematycznych, jakimi są „Cell” dla biologii komórki, „The Lancet” dla medycyny albo „Physical Review Letters” dla fizyki), to oznacza, że został dość solidnie „przetrzepany”.

Czasopisma naukowe posiadają jednak czasem sekcję publicystyczną, która w szczególnym przypadku „Nature” i „Science” zajmuje mniej więcej połowę ich objętości. Znajdują się tam listy do redakcji, recenzje książek, polemiki, reportaże pisane przez dziennikarzy naukowych, wiadomości ze świata nauki itd. Są to więc normalne teksty prasowe, poddawane mniej więcej takiej kontroli, jaka jest zwyczajna w świecie dziennikarstwa – a więc zupełnie innego kalibru niż naukowy peer review. Na wszystkie tego typu teksty, nawet opublikowane w „Nature”, powinniśmy więc patrzeć mniej więcej tak, jak na artykuły w „Rzeczpospolitej”, „Gazecie Wyborczej” albo „Polityce”. Po prostu jak na artykuły prasowe.

Nie znaczy to oczywiście, że należy je bagatelizować. Ba, to właśnie w „sekcji lekkiej” toczy się debata na temat społecznego, technologicznego czy politycznego znaczenia odkryć, które w „sekcji formalnej” opisywane są na sposób techniczny i bezosobowy. Ot, trzy przypadki z ostatnich wydań „Nature” należące do trzech odrębnych gatunków: artykuł dziennikarski, opinia ekspercka i głos kolegium redakcyjnego.

Genetycznie modyfikowane komary

3 maja ukazał się artykuł1 podsumowujący interesujący eksperyment z genetycznie modyfikowanymi komarami (Aedes aegypti). Na południowym skrawku Florydy, gdzie panują już warunki de facto tropikalne, realnym problemem są choroby roznoszone przez komary: żółta febra, denga czy nieco mniej znana czikungunia wywoływana przez wirusa Chikungunya. Już w 2010 roku firma Oxitec zaproponowała przeprowadzenie eksperymentu mającego na celu wyeliminowanie komarów przenoszących te choroby.

Idea jest prosta: odławia się pewną liczbę samców komara (które nie atakują ludzi), a następnie w warunkach laboratoryjnych modyfikuje ich genom. Wprowadzone zmiany mają skutek śmiertelny na wczesnych etapach rozwoju samic (które atakują ludzi), jednak nie samców. Idea jest więc taka, że po wpuszczeniu tych zmodyfikowanych komarów do środowiska geny śmiertelności samic z czasem rozpropagują się w środowisku: potomstwo zwykłej samicy i zmodyfikowanego samca nie wyginie wszak całkowicie. Zginą wyłącznie samice – nie dożywając więc tego etapu życia, na którym piją krew ludzi, roznosząc choroby – podczas gdy samce, noszące gen śmiertelności samic, przeżyją i będą mogły dalej go roznosić.

Z naukowego punktu widzenia rozumowanie jest sensowne i nie jest znany żaden mechanizm mogący doprowadzić do niepożądanych konsekwencji dla człowieka. Aby jednak przeprowadzić taki eksperyment, potrzebna jest zgoda ustawodawców i... lokalnych społeczności. Artykuł omawia 10-letnią walkę o możliwość przeprowadzenia eksperymentów, a także protesty mieszkańców Florydy, pośród których wyłoniły się nawet grupki bojowników straszących, że będą śledzić naukowców rozwożących komary i zatruwać populacje mutantów insektycydem tuż po ich wypuszczeniu. Kampanie informacyjne nie pomogły i nie udało się do końca rozwiać wątpliwości osób, które uważają tę technologię za niebezpieczną. Ostatecznie w kwietniu 2021 roku na trzech wyspach z archipelagu Florida Keys wypuszczono zmodyfikowane komary – jednak tylko na ogrodzonych działkach należących do prywatnych właścicieli. Wygląda na to, że nie jest potrzebna pełna współpraca lokalnych społeczności, aby walczyć z trapiącymi ją komarami.

Sztuczna inteligencja z karabinem

W sekcji „World view”, gdzie publikowane są opinie ekspertów na rozmaite tematy, znalazł się z kolei tekst, którego autorką jest Denise Garcia2 zajmująca się doradzaniem rządom i instytucjom ponadrządowym (jak ONZ) w sprawach militarnych zastosowań sztucznej inteligencji. Jest to gałąź technologii wojskowej, która rozwija się szczególnie intensywnie w ostatnich latach, co budzi zrozumiałe wątpliwości. W 2017 roku opublikowano film (trzeba by chyba powiedzieć, że z gatunku science fiction) pt. Slaughterbots, w którym opisywane są autonomiczne drony wyposażone w miniaturowe ładunki wybuchowe oraz moduł rozpoznawania twarzy. Początkowo „reklamowane” jako narzędzie do walki z bliżej nieokreślonymi bad guys, ostatecznie wpadają w niepożądane ręce, a ich milionowe rzesze patrolujące miasta terroryzują zwykłych ludzi i przeciwników politycznych władzy. W filmie tym jest więcej prawdy, niż mogłoby się na pierwszej chwili wydawać. Wszystkie kluczowe technologie potrzebne do wyprodukowania botów-morderców są już dostępne.

Garcia krytycznie komentuje raport amerykańskiej National Security Commission on Artificial Intelligence (NSCAI), w którym przedstawiona jest wizja wygrania wyścigu zbrojeń z bad guys. Zdaniem ekspertki jest to dokładnie ta sama narracja, która w czasach zimnej wojny doprowadziła do powstania dwóch gigantycznych arsenałów nuklearnych (których samo tylko utrzymanie kosztuje dziś 70 mld dolarów rocznie). Co więcej, metafora wyścigu odciąga naszą uwagę od kwestii odpowiedzialności – jest to zaś w opinii Garcii kluczowe pytanie prawne i etyczne, przed którym stoimy. Czy możemy pozwolić na to, aby AI podejmowało decyzje o ludzkim życiu i śmierci? Kto w takim przypadku ponosiłby odpowiedzialność za czyjąś śmierć – i czy odpowiedzialność ta de facto by zanikła?

Inżynieria klimatyczna

Bywa, że głos w ważnej sprawie zajmują sami redaktorzy „Nature”. To doprawdy „głos z nieba”: pod tekstami takimi nie podpisują się konkretne osoby, tylko całe kolegium redakcyjne. W praktyce tekst taki jest więc z jednej strony „nietykalny” – próba walki prawnej z opiniami wyrażonymi w nim oznaczałaby walkę z całym „Nature”, a więc i koncernem Springer – a z drugiej naprawdę szanowany w społeczności naukowej. Mówimy, bądź co bądź, o wspólnym głosie redakcji jednego z najbardziej szanowanych czasopism naukowych na świecie.

Tego typu teksty redaktorów „Nature” – edytoriale – są zwykle bardzo wyważone, z pewnością konsultowane z prawnikami. Edytorial otwierający wydanie nr 7858 tego czasopisma3 dotyczył geoinżynierii klimatycznej – kontrowersyjnej propozycji, aby przeciwdziałać zmianom klimatu poprzez „ręczne” sterowanie zjawiskami klimatycznymi. Najczęściej proponuje się wpływanie na bilans energetyczny atmosfery poprzez kontrolowane rozpylanie w stratosferze aerozoli odbijających promieniowanie słoneczne. Czysto teoretycznie skutki powinny być analogiczne do ochłodzenia występującego po dużej erupcji wulkanicznej. Jak jednak łatwo się domyślić, propozycje takie budzą rozliczne lęki, głównie związane z hipotetycznymi nieprzewidzianymi konsekwencjami takiej interwencji.

Redakcja „Nature” w cytowanym tekście postanowiła udzielić ograniczonego poparcia idei inżynierii klimatycznej, pisząc w oparciu o liczne odwołania do literatury naukowej i dokumentów politycznych, że choć nie jest to ścieżka idealna, może okazać się koniecznością. Otwarcie przytoczone są niepokoje etyczne, techniczne i środowiskowe. Puenta jest jednak taka: Koledzy i koleżanki naukowcy – wiemy, że to „gorący kartofelek”. Ale dajcie przynajmniej szansę i wysłuchajcie zwolenników inżynierii klimatycznej.

Tego typu nieformalny głos, nawet tak ostrożny i wyważony, może mieć większy wpływ na rozwój nauki niż konkretne recenzowane artykuły naukowe publikowane w dalszej części czasopisma. To między innymi dlatego „sekcja lekka” cieszy się niegasnącą popularnością.

 


1 https://www.nature.com/articles/d41586-021-01186-6.
2 https://www.nature.com/articles/d41586-021-01244-z.
3 https://www.nature.com/articles/d41586-021-01243-0.

Autorzy: Łukasz Lamża
Fotografie: Agnieszka Szymala