Już za parę dni, za dni parę weźmiesz plecak swój i gitarę… Pojedziemy na wakacje. Albo i nie, bo już jesteśmy na wakacjach. Zdumiewające, jak niepostrzeżenie następują zasadnicze zmiany w postawach ogólnospołecznych. Nagle się okazuje, że tzw. domki weekendowe przemieniają się w rezydencje stałe. Niektórzy ich właściciele, przenosząc się na chwilę w marcu ubiegłego roku na wieś, byle z dala od miejskiej dżungli, w której koronawirus się panoszył, niedawno obchodzili rocznicę wygnania. I stopniowo okazywało się, że to wygnanie jest całkiem miłe. W dzisiejszych czasach, kiedy i tak wszystko w mieście było, jest i będzie pozamykane, a internet działa niezgorzej, można sobie urządzić pobyt na wsi całkiem sensownie. Mieszczuchy odkrywają uroki picia kawy na tarasie, podglądania ptaków przylatujących do gniazd i karmiących swoje pisklęta, saren przemierzających krajobraz, koni dokazujących ze źrebakami, wiewiórek, motyli i całego tego świata, o istnieniu którego dotychczas mogli się przekonać, oglądając telewizję. A teraz? Rozsyłają po całym wirtualnym świecie swoje nadzwyczajne obserwacje, jednakowo zachwycając się sarenkami, śniegiem czy słońcem wpadającym przez okno zza gór. Obserwujemy postępującą rerustykalizację polskiego społeczeństwa, które wraca na wieś już nie tylko na weekend czy na krótkie wakacje. Są tacy, którym się ten wybór coraz bardziej podoba i podjęli już decyzję o zmianie miejsca stałego zamieszkania i ewentualnych dojazdach do pracy, jeśli sytuacja kiedyś wróci do poprzedniego stanu. Nie piszę: do normalności, bo czy ktoś jeszcze potrafi powiedzieć, co to jest normalność? Nie będę jednak pogrążał się w dyskusję ideo-polito, bo nie temu ten felieton ma służyć. A może by tak cały uniwersytet przenieść na wieś?
Na razie gmachy uniwersytetu straszą pustką lub może powiedzmy raczej: są pustawe. Podobnie jak tyle biurowców, które możemy oglądać. Wciąż powstają nowe. Dla kogo? – chciałoby się zapytać i ja naiwnie spytałem mojego bratanka, zajmującego się pracą biurową. Ów młody człowiek powiedział: Wujek, my musimy pracować ,,na zakładkę”, tzn. mamy za mało biurek, by zaspokoić potrzeby wszystkich chętnych do pracy. Nasze zamówienia dotyczące tych mebli czekają na realizację. A więc jednak w niektórych branżach coś się dzieje i tylko chciałoby się, by wszędzie tak się działo. Teraz, gdy już coraz więcej wychodzimy, możemy oglądać, czy faktycznie się dzieje. Na razie dzieje się na budowach i pewnie trzeba będzie organizować wycieczki po miastach, w których sporo się zmienia podczas lockdownów. I tutaj miastowi będą mieli przewagę nad rerustykalnymi, bo oni na bieżąco mogą oglądać te zmiany. Inna rzecz, czy te zmiany są interesujące dla rerustykalnych?
Pojawiła się hipoteza, że po szczepieniach – oby jak najbardziej masowych – prawie wszystkie groźby zostaną oddalone. No cóż, mam nadzieję, że te oczekiwania nie powodują ataków śmiechu u wirusa – przepraszam, że go tak antropomorfizuję, ale taka już uroda felietonisty – nie musi analizować wszystkiego, biorąc pod uwagę fakty naukowe. Wciąż się obawiam – chciałbym się mylić – że te szczepionki, przygotowane w tempie wyścigowym, mogą jednak w końcu okazać się bezbronne – powtarzam , chciałbym się mylić – wobec zagrożeń. Czy istnieje jakiś plan B?
Dla mnie osobiście staje się to problemem coraz bardziej retorycznym. Byłem szczepiony po raz pierwszy w marcu i wyznaczono mi wtedy drugi termin na 21 maja. Parę dni przed tym terminem zadzwoniła do mnie pani z punktu szczepień, by poinformować, że jestem przeniesiony o tydzień. W chwili, gdy piszę ten tekst, nie wiem jeszcze, czy ten drugi termin dojdzie do skutku. Dziwi mnie jednak, że gdy wokół słychać a) apele o powszechne szczepienie, b) informacje o możliwości przyśpieszenia drugiego szczepienia, c) zapewnienia, że wszyscy zaszczepieni pierwszy raz mają zagwarantowane drugie szczepienie, to akurat w moim przypadku nastąpił poślizg. Tego samego dnia usłyszałem informację, że pierwszy raz został zaszczepiony m.in. Dworczyk.