Maj zaczęliśmy od mocnego uderzenia. Jeśli ktoś chciał i potrafił skorzystać z okazji, to miał 11 dni wolnego, włączywszy w to cały pierwszy tydzień tego podobno najpiękniejszego miesiąca w roku.
Nie wszystkim się udało, niektórzy musieli wykorzystać „majówkę” na przygotowanie raportu samooceny, bo komisje akredytacyjne walą drzwiami i oknami: wszyscy chcą zdążyć przed – coraz bardziej nieuchronnym, jak się zdaje – wejściem w życie tzw. ustawy Gowina. W rozmowach, które słyszę na korytarzach i w plenerze, słychać powtarzający się ton: Ale po co teraz o tym dyskutować, skoro nowa konstytucja dla nauki i tak wszystko zmieni? (Tu trochę przesadziłem, w rozmowach na ogół nie używa się nazwy „konstytucja dla nauki”, bo to brzmi nieco zbyt pompatycznie). Ja w zasadzie do tej pory nie wiem, czy ta ustawa wejdzie w życie, czy nie, choć prezes podobno stwierdził, że dołoży wszelkich starań, by weszła. No i pewno wejdzie, bo prezes strasznie jest demoniczny i wszyscy go krytykują, ale jakoś tak bezskutecznie. A jak twierdzą towarzysze amerykańscy, co nas nie zabije, to nas wzmocni (a może to niejaki Nietzsche tak twierdził?). W każdym razie prezes się chwieje, już, już ma upaść, a potem znów odżywa, śmieszy, tumani, przestrasza… A ludzie najpierw szczekają, a potem potulnie sami sobie zakładają kagańce. Miałem takiego sąsiada, który 13 grudnia roku pamiętnego sam z siebie, bez rozkazu, nawet bez aluzji, wyszedł przed dom i zaczął odśnieżać chodnik. W ten sposób stan wojenny odniósł sukces, który do dziś odczuwamy…
Wejdzie, nie wejdzie – to bardzo przypomina rozważania snute przez Tadeusza Rossa podczas „Karnawału Solidarności”. W końcu nie weszli; albo weszli, ale inaczej. Tak sobie czasem myślę, czy stan wojenny nie był prapremierą tzw. wojny hybrydowej, o której dziś tyle się mówi. W każdym razie wówczas zrealizowano cele i zamiary Wielkiego Brata, który formalnie nie ponosił za nic odpowiedzialności. W jego imieniu występował „mniejszy braciszek”, a wtedy ten duży mógł się zająć sobą i planować głasnost’ czy pieriestrojkę, albo demokratyzację bloku wschodniego czy jakkolwiek byśmy to nazwali.
Ale nie piszmy o polityce, bo to niebezpieczna dla Polaków czynność i z powodu grząskości niekiedy można się umoczyć.
Na koniec coś z innej beczki. Od paru tygodni bulwersuje mnie pewna obserwacja, którą uczyniłem, oglądając telewizyjne przekazy z pogrzebu Stephena Hawkinga. Jak wiadomo (to okropna fraza, staram się na ogół jej unikać), Hawking był nie tylko geniuszem fizyki, ale i zażartym ateistą. Jak w takim razie wytłumaczyć obecność księży na jego pogrzebie? Przed laty byłem na wakacyjnym kursie języka francuskiego, na którym uczyła nas bardzo sympatyczna pani Anne. Skorzystałem z okazji i złożyłem jej życzenia imieninowe. Na to odparła: Ależ ja jestem niewierząca! Musiało chwilę potrwać, zanim do mnie dotarło, że niewierzący nie powinni obchodzić imienin, bo to pamiątka Świętych Pańskich. A jak jest u nas? Wciąż słyszy się o humanistycznych pogrzebach, ale jakoś nie słychać, by tradycja obchodzenia imienin upadała.