Co widzimy na modnej ulicy wielkomiejskiej – nawet teraz, kiedy jest chłodno, zimno, mroźno? Jeansy z przetarciami i przedziurawieniami, które „wyglądają zadziornie i megastylowo”. Do tego pasuje koszulowa bluzka z jedwabiu lub bawełniany T-shirt, które robią wrażenie wiekowych, schodzonych i spranych – jakby służyły w rodzinie przez pokolenia, jakby już wiele przeżyły z właścicielką czy właścicielem. A są prosto ze sklepu. Stylowy outfit (ulubione słowo blogerek modowych) powinien mieć wygląd sfatygowanego, a nawet mocno zniszczonego. Ale ma tylko tak wyglądać, bo jest przecież absolutnie nowy – skoro jest modny. Przetarcia autentyczne, będące wynikiem długotrwałego użytkowania, są w złym guście. Nie ma co wkładać babcinych czy maminych – już vintage’owych – dżinsów marki Odra. Są zbyt dosłownie stare.
Podarte ubrania muszą być dziełem wytrawnego projektanta, najlepiej jeszcze nieznanego, młodego, niezależnego, świadomego, a nie być skutkiem przypadkowego działania czasu. Dzisiejszy look à la clochard czy menel – ale oczywiście ekskluzywny – wymaga starannie przemyślanej stylizacji: dziura dziurze nierówna. Ta naturalna, mająca swoją historię, przegrywa w konkurencji: moda. Celowe postarzenie dzięki rozjaśnieniom, efektowi sprania, modnym i niepowtarzalnym niezacerowanym dziurom nadaje nosicielowi wyjątkowy charakter, ma uczynić z niego nonszalanckiego indywidualistę. Dbającego, by mieć ubrania na pozór znoszone, a przecież nowe, nowiutkie! – bo one są akurat must have.
W nurcie mody na nowe jak stare mieszczą się eleganckie, wyszukane i wyrafinowane stylizacje współczesnego pisarza, tworzące wizerunek mężczyzny, który jakby urodził się na początku minionego stulecia, choć biogram informuje, że przyszedł na świat w 1980 roku. Estetyka niedzisiejsza, a jednak bardzo współczesna, robi dobre wrażenie.
Ciągle w modzie jest nurt vintage. Do galerii trafiają meble z lat 50. XX wieku zwane rzeczowo drutoplastikami, a później z sentymentem lub ironią spaghetti. Przypomnę: miały metalowy szkielet i były wyplatane kolorowym sznurkiem, żyłką, igelitem.
Te wytwory masowego designu sprzed ponad pół wieku są autentyczne. Mniej autentyczny jest inny modny styl wnętrzarski, zwany shabby chic, wymyślony i wylansowany w latach 80. Zgodnie z zamysłem twórczyni, Brytyjki Rachel Ashwell, meble sprawiają wrażenie, że są stare, zniszczone, poobijane, z łuszczącą się farbą, w kolorach wypłowiałych, przykurzonych. Mogą takie być, choć raczej udają stare – dzięki zabiegom postarzającym. Towarzyszą tym meblom w rozbielonych pastelach, o popękanych powierzchniach pożółkłe koronki jakby wyciągnięte z babcinego kufra, sentymentalne ramki z rodzinnymi fotografiami w sepii (odpowiedni program pomoże uzyskać taki efekt), lampy z romantycznymi abażurami, bukiety róż w słodkim stylu angielskim.
Nowo wyprodukowane meble, dodatki, ubrania od razu są poddawane celowemu podniszczaniu, by wyglądały jak znalezione na strychu czy pchlim targu. Przypominają palimpsesty, ale brak im pierwotnego podłoża, oryginału.
Stary Müller z Reymontowskiej Ziemi obiecanej z dumą mówi o swoim pałacu: „Zobaczysz pan; kosztuje mnie całe sto sześćdziesiąt tysięcy rubli, ale wszystko nowe. Ja nie kupuję starych gratów jak Endelmanowie, mnie stać na nowe”.
Dziś możemy powiedzieć: kupuję nowe, ale niech ono, zgodnie z modą, wygląda jak stare.