„Wziął ten mój sukinsyn (czytaj: jej mąż, starosta) i poszedł po sprawunki jakby nigdy nic. No, ale w końcu zaszedł do Sidorowny i kupił ćwiartkę. Potem Gawryłycza zaprosił – chodź, powiada, spróbujemy. Wszyscy piją jak ludzie, a ci się uchlali, przebacz Panie mnie grzesznej, choć pop nawet zadzwonić w cerkwi nie zdążył”.
Kiedy po raz pierwszy przeczytałem „Jezioro samogonu” – opowiadanie Bułhakowa, z którego pochodzi powyższy fragment, zacząłem – jako człek małej wiary – powątpiewać (przebacz, Bułhakowie) w wiarygodność autora jeśli chodzi o znajomość rosyjskiej duszy i gardła. Jak to możliwe, by dwóch zaprawionych w alkoholowych bojach mężczyzn, mogło się tak upić ćwiartką? Pominąłem rzecz wielce dla tego fragmentu istotną – przypis. A tam tłumacz, i to nie byle jaki, ale sam Andrzej Drawicz, jakby przewidując moją nieufność, rzecz całą wyjaśnił: „Ćwiartka (czetwiert) – ćwierć wiadra, ok. 2,5 litra”.
Przypomniałem sobie owe zawiłości pomiarów pojemności, gdy jako Wasz samozwańczy korespondent przebywałem na początku września w Mikulovie na Morawach w trakcie „Palawskiego winobrania”. A przypomniałem sobie na widok olbrzymich kadzi wypełnionych burčákiem, a opróżnianych w tempie godnym karawany nomadów po powrocie z miesięcznego pobytu na pustyni. Burčák to nic innego jak świeży, jeszcze fermentujący moszcz z tegorocznych zbiorów, wyciśnięty z różnych odmian winogron uprawianych na Morawach (głównie z Müller Thurgau czyli po czesku Milerki). Ma to smak słodko- kwaskowaty i znikomą ilość alkoholu, niewiele ponad 1%. Płacąc jakieś śmieszne pieniądze, „nomadzi” napełniają tym winem in statu nascendi bukłaki, czyli plastikowe butelki typu „pet”, wyposażone w ergonomiczne uchwyty, i polewają sobie z nich do trzymanego w drugiej ręce kieliszka lub kubka. Cierpią na tym ekolodzy, bo widząc góry plastikowych opakowań wieszczą rychłą katastrofę na miarę awarii elektrowni w Temelinie, i… zespoły folklorystyczne, no bo jak tu – mając zajęte ręce – bić brawo?
Przepełniony burčákiem (co upodobniało mnie do medytującego Buddy, acz bez specjalnego nacisku na medytacje), postanowiłem spróbować czegoś bardziej szlachetnego. Po drugiej stronie granicy, w Austrii, też przecież świętują. W Poysdorfie trwały dni Heurigena. To młode wino, ale już wino. Niestety, gdy usiłowałem z nonszalancją (kompletnie nieuzasadnioną) złożyć zamówienie, barmanka zrobiła duże oczy, słysząc moje „austriackie gadanie”. Żona stwierdziła, że to, co lekkomyślnie z siebie wyartykułowałem, brzmiało nie jak Heurigen, ale jak Ohrring, czyli kolczyk. Nie ma się co natrząsać z moich lingwistycznych talentów. W porządnym lokalu z pewnością dostałbym kolczyk bez zmrużenia powiek. Niewątpliwy upadek jakości austriackich usług gastronomicznych zrekompensowałem sobie widokiem opustoszałego i zaniedbanego posterunku czeskich celników. A pamiętam to przejście graniczne z czasów, kiedy to na rankingowej liście postaci powszechnie znienawidzonych czeski celnik zajmował pozycję tuż za Reinhardem Heydrichem i ks. Tiso, a przed Gustávem Husákiem. Moja krótka nieobecność w Mikulovie, o dziwo, nie zmniejszyła specjalnie rozmiarów konsumpcji burčáka. A ja, patrząc na czołowy zabytek tamtejszego muzeum – beczkę Dietrichsteinów o pojemności 135 tysięcy zwykłych butelek (1014 hektolitrów), znowu wpadłem w pętlę zawiłości miar objętości. Przyszło mi bowiem do głowy, że chcąc ją napełnić, Chrystus musiałby powtórzyć cud z Kany Galilejskiej blisko 150 razy. Stąd może bierze się ów czeski indyferentyzm w kwestiach religijnych.