Nie wystarczy mówić do rzeczy, trzeba mówić do ludzi
Stanisław Jerzy Lec, Myśli nieuczesane
Spotykamy się w trakcie Zjazdu Polonistów, zacznijmy więc od podstawowego pytania – czy w dobie niebywałego skoku technologicznego i dominanty nauk technicznych jest miejsce dla humanistyki?
– Termin humanistyka w obecnym rozumieniu wywodzi się z tradycji końca XVIII i początków XIX wieku i jest umocowany na nacjonalistycznych przesłankach, niekoniecznie w znaczeniu pejoratywnym. Innymi słowy, humaniści łączyli się we wspólnoty mające na celu ochronę, rozwój kultury, literatury czy też języka narodowego. Tak pomyślana humanistyka była łatwa w obsłudze – dokładnie znana była jej misja i związane z nią powinności, kanon literacki był także dobierany pod tym kątem, a jeśli nie dobierany, to odpowiednio interpretowany. Odyseusz płynął do Itaki, swojej ojczyzny, ale myślenie Homera nie było myśleniem narodowym. Humanistyka oparta na nacjonalistycznych założeniach, moim zdaniem, złuszczyła się. Kultura narodowa to już nie tylko literatura – zmieniając swój zakres, zbliża się coraz bardziej ku ponadnarodowemu wymiarowi. Nie myślę tu wyłącznie o otwarciu granic Europy, ale przede wszystkim o poszerzonych zainteresowaniach młodych ludzi. To bardzo ważne, aby wiedzieć, czego oni szukają… Nie należy przy tym zapominać, że czas spędzony na studiach, owe cztery, pięć lat, to okres, w którym ten młody człowiek nie zarabia. Traci więc określone pieniądze i poświęca swój czas, w zamian wymaga przekazania mu określonej użytecznej wiedzy. Nauka staje się więc inwestycją, która powinna się nie tyle zrekompensować, co umożliwić właściwy start do pracy. Musi się więc wiele zmienić. Doskonała organizacja pracy, punktualność odbywanych zajęć, ich atrakcyjność… Na Uniwersytecie Sztokholmskim, gdzie wykładam, odwołanie zajęć bądź niezapowiedziana wcześniej nieobecność na zajęciach jest wprost niemożliwa. Wracając do tradycyjnie pojmowanego modelu narodowego, uważam, że wraz z upadkiem muru berlińskiego, ten model przestał być już nośny. Trzeba więc w to miejsce wymyślić coś nowego.
Podczas zjazdu wielu naukowców podkreśla tę konieczność.
– Śledzę obrady i widzę, że moi koledzy poszukują rozwiązań, ale odnoszę wrażenie, że nie zdają sobie sprawy, z jak kryzysową sytuacją mają do czynienia. Z jednej strony nadchodzi niż demograficzny, z drugiej – polonistyka nie jest właściwie zdefiniowana, bardziej kreuje ją styl życia, niż przygotowanie do przyszłego, dobrego, atrakcyjnego i kreatywnego zawodu. Dziś młodzi ludzie potrzebują nie tylko papieru, potwierdzającego, że mają tytuł magistra, ale potrzebują wiedzy umożliwiającej podjęcie pracy i godne odnalezienie się na rynku ekonomicznym.
Absolwenci polonistyki pracują często jako dziennikarze, w branży public relations, znajdują zatrudnienie w wydawnictwach, agencjach reklamowych…
– Dzięki uzyskanym podczas studiów sprawnościom językowym, erudycji i wyobraźni humanistycznej, odnajdują się w wielu zawodach, ale podejmując je, zaczynają właściwie od zera, muszą uczyć się wszystkiego od początku. Nadchodzi czas, kiedy trzeba zabiegać o studenta i przedstawić mu taką ofertę kształcenia, aby na starcie do życia zawodowego posiadał znakomite kwalifikacje i był świetnie wyedukowany. Koledzy z Uniwersytetu Wrocławskiego z niepokojem obserwują nieobecność na polonistyce olimpijczyków – oni, mimo priorytetu, nie decydują się na studiowanie filologii polskiej, wybierają bardziej praktyczne zawody, czyli takie, które dają im szansę dobrego życia. Nie tylko to rozumiem, ale także ich popieram.
Nie widzi więc pan profesor przyszłości dla polonistyki?
– Na pewno nie w takiej formie, jaka dziś obowiązuje. Widzę możliwość w przekroczeniu koncepcji, która obowiązywała w średniowieczu, przekraczaniu w znaczeniu bardziej metaforycznym, niż dosłownym. Przed powstaniem Sorbony, która na początku była przecież jedynie miejscem spotkań ludzi poszukujących wiedzy, znakomici ówcześni teologowie czy filozofowie prowadzili życie wędrowne, skupiając wokół siebie żaków żądnych słuchania mądrości. Gromadzące się wokół, na przykład, Abelarda tłumy tworzyły małe miasteczka studenckie. To skupienie chcących zdobyć wiedzę wokół mistrza jest także wykonalne w dzisiejszych czasach. Niezbędna jest jednak konieczność wykształcenia kategorii mistrza, osobowości znanej, rozpoznawalnej, eksponowanej w mediach, cieszącej się autorytetem. Mistrza, który potrafi – i to jest najważniejsze – poprzez swoją pasję porwać i przyciągnąć zainteresowanie. O tym się często na dzisiejszych uniwersytetach zapomina. Abelard to potrafił, przemieszczał się z miasta do miasta, zdobywając kolejne grona oddanych mu uczniów. Dziś taką drogą komunikacji stał się Internet – ma wręcz nieograniczone możliwości, trzeba jednak znaleźć metodę, aby owe blogi dyskusyjne stały się także dla mistrzów źródłem godnego zarobku.
To nie jest już droga ewolucji, to rewolucja.
– Tak, jestem zwolennikiem rewolucji. Ponieważ nie ma już czasu na ewolucję, bo, moim zdaniem, może ona doprowadzić polonistykę do całkowitego zaniku. Ostoją jej byli kiedyś nauczyciele, ale ich kształceniem zajmują się obecnie uczelnie pedagogiczne i robią to skutecznie i fachowo. Przyszłością polonistyki jest posługiwanie się i wprzęgnięcie w proces kształcenia wszystkiego, czym dysponuje współczesna technika komunikacyjna – blogi, fora, skype itp. Słowem, wszystkiego, co umożliwia bezpośredni kontakt, rozmowę. Trzeba tylko umieć przełożyć to na efekty ekonomiczne, nauczyć się na tym zarabiać. A to jest wykonalne.
Może przyszłością uniwersytetów są badania kultury, literatury, języka regionu, w którym osadzona jest dana uczelnia?
– Wszystko to jest możliwe, ale podstawową zasadą musi być zainteresowanie studentów. Trzeba ich przekonać, i to przed naborem, że ten kierunek jest frapujący i… praktyczny. Liczyć na wiecznych studentów, którzy wybrali taki, a nie inny styl życia – w dzisiejszych czasach, to już zdecydowanie za mało. Nie możemy więc stawiać tylko na misję, bo skończyłoby się na kilkunastoosobowej grupie. Moim zdaniem, dzisiaj należy postawić na pasję.
Czy nauki humanistyczne w Szwecji borykają się z problemami?
– Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że model, jak ja go nazywam, nacjonalistyczny w Szwecji nie istnieje. Nie można studiować literatury szwedzkiej, ponieważ nie ma takiego kierunku na żadnej uczelni. Jest natomiast nordystyka, czyli interdyscyplinarna dziedzina nauki, obejmująca badania kultur, literatury, folkloru krajów nordyckich, a także naukę języków duńskiego i norweskiego. Nie ma koncentracji na jednej narodowej literaturze. Oczywiście można, na przykład na literaturoznawstwie, podjąć temat z dziedziny szwedystyki, ale dopiero po zgłębieniu wiedzy metodologicznej i studiach z zakresu teorii literatury. To daje dużo większe możliwości odnalezienia się w twórczości jakiegoś pisarza, trzeba też umieć się wesprzeć wiedzą z zakresu filozofii. Ważne jest także funkcjonowanie, ja to nazywam – w poprzek – czyli otwarcie się na całą humanistykę, wszelkie działania interdyscyplinarne. Absolwent opuszczający uczelnię musi posiadać umiejętność tworzenia profesjonalnego pijaru, musi być także specjalistą od managementu. Taki jest wymóg czasów i przed tym nie da się uciec. Walkę o studenta wygrają ci, którzy wzbudzą zainteresowanie studentów.
Problem niedofinansowania daje się odczuć we wszystkich dziedzinach: w nauce, w edukacji, na rynku wydawniczym… Ta rzeczywistość kształtuje również uniwersytet, to chyba niepokojące zjawisko?
– To fakt, że rzeczywistość kształtuje uniwersytet, którego zadaniem jest poznawać i nadążać za nią. Problemom finansowym, z którymi borykają się wszyscy, trzeba wyjść naprzeciw. Bardzo podoba mi się system, który z powodzeniem funkcjonuje w Szwecji. Tam niezmiernie popularne są biblioteki, ale są one dobrze wyposażone i równie dobrze ekonomicznie usytuowane. Głównie korzystają z nich panie w średnim wieku, ale od każdej wypożyczonej książki biblioteka odprowadza niewielką, naprawdę niewielką, kwotę, która zasila konto debiutów. Tym sposobem autorzy popularnych, poczytnych, notabene bardzo dobrych, kryminałów składają się na mniej poczytne, ale dobre i ambitne tomiki poezji czy debiuty prozatorskie. To znakomicie funkcjonuje i ten pomysł można by zaszczepić nie tylko w Polsce, ale i innych krajach europejskich.
Życiorys pana profesora mógłby posłużyć za kanwę scenariusza filmowego. W okresie wydarzeń marcowych za próbę założenia organizacji studenckiej aresztowany i więziony przez 5 miesięcy, jeden z założycieli „Solidarności” na Uniwersytecie Śląskim, w grudniu 1981 internowany i więziony do czerwca 1982 roku – a rok później zmuszony do emigracji… to są zapewne przykre wspomnienia.
– To był rzeczywiście czas trudny, ponury i niezmiernie dramatyczny, nie tylko dla nas, ale przede wszystkim dla naszych bliskich. Paradoksalnie, w obozach internowania, czy to w Jastrzębiu Szerokiej, czy Uhercach, czuliśmy się bardziej wolni, niż ci, którzy pozostawali na tak zwanej wolności. Nas już przecież nie mogli zamknąć. Wspominam ten okres bardzo rzewnie, to właśnie wówczas zawiązywały się wspaniałe i trwałe przyjaźnie…
Wyemigrował pan profesor w 1983 roku, jednak więzi z Polską, a szczególnie z Uniwersytetem Śląskim nigdy nie zostały zerwane.
– Moja decyzja o wyborze Szwecji jako miejsca emigracji, do której zostałem zmuszony, po wręczeniu mi paszportu w jedną stronę, była między innymi podyktowana przekonaniem, że nie mogę wyjechać do miejsca, skąd będzie daleko do Polski. Zrezygnowałem więc z intratnych propozycji uniwersytetów w Australii, Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, bo podróż stamtąd byłaby wręcz niemożliwa. Po raz pierwszy pozwolono mi tu przyjechać dopiero w 1987 roku, ale w pewnym sensie byłem tu cały czas, koledzy zaprenumerowali mi polskie czasopisma, niektórym nawet udało się skorzystać z moich zaproszeń do Szwecji. Staram się być tu każdego roku.
Zasłynął pan profesor tłumaczeniami szwedzkich poetów, między innymi C. Bellmana, T. Tranströmera, E. Stagneliusa, H. Martinsona, znał pan język szwedzki wcześniej?
– Nie znałem ani jednego słowa. Poznawałem kraj, do którego przyjechałem, poprzez jego literaturę i to była, jak się okazało, najskuteczniejsza lekcja, już po kilku latach pobytu w Szwecji ukazało się moje pierwsze tłumaczenie, był to Dziki rynek: Żywym i umarłym T. Tranströmera, tegorocznego laureata Nagrody Nobla.
Czy Szwedzi czytają polską literaturę, czy znają naszych twórców?
– Owszem znają, trzeba przyznać, że w pewnym okresie literatura polska lepiej była znana, niż szwedzka w Polsce, choć tu wciąż ogromną popularnością cieszą się znakomite, doceniane na całym świecie, kryminały. Jeśli chodzi o znajomość polskich twórców, to przede wszystkim trzeba mówić o środowisku ludzi, którzy czytają, ponieważ generalnie z poziomem czytelnictwa w Szwecji nie jest najlepiej. Gdyby jednak ich zapytać, bez zająknięcia podadzą nazwiska Gombrowicza, Miłosza, Szymborskiej, Różewicza, Zagajewskiego, Schulza… pojawi się zapewne i Lem, choć nie jestem pewien, czy wszyscy wiedzą, że był Polakiem. Dużą karierę robią ostatnio książki Olgi Tokarczuk, szczególnym zainteresowaniem cieszy się Prowadź swój pług przez kości umarłych a także Lubiewo czy Margot Michała Witkowskiego.
Ten rok jest szczególny, otrzymał pan profesor Złotą Odznakę „Za zasługi dla Uniwersytetu Śląskiego”, tytuł Profesora Honorowego Uniwersytetu Śląskiego a także Złoty Medal NSZZ Solidarność Regionu Śląsko-Dąbrowskiego.
– To były dla mnie wyjątkowe uroczystości, pełne wzruszeń i rozrzewnienia a także niezwykłych spotkań po latach…
Rozmowa została przeprowadzona
26 października 2011 r.