DO KAPITUŁY BRACTWA SOWIZDRZALSKIEGO W KRAKOWIE
Szanowni Państwo!
Z prawdziwym wzruszeniem przeczytałem w
kwietniowym numerze Gazety Uniwersyteckiej informację, o
przyznaniu mi tytułu Honorowego Sowizdrzała. Gorąco zań
dziękując, chciałbym zapewnić, iż dołożę wszelkich starań, by w
przyszłości przekonać Was, że tytuł ów dostał się w
odpowiednie acz dwie lewe ręce.
Pozwólcie Państwo, iż jako świeżo nobilitowany
znamienitym tytułem przekażę Wam w formie
okolicznościowego referatu moje curriculum vitae, którego
szczerość i uczciwość jako najbardziej kompetentne i
prześwietne zarazem Gremium ocenicie sami nim oceni je
historia, a może nawet HISTORIA.
Chyląc z szacunkiem czoło -
Honorowy Sowizdrzał
Jerzy Parzniewski
Urodziłem się w ubogiej, wielodzietnej, komorniczej rodzinie, gdzie bieda na przednówku była tak wielka, że maszynę do pisania dzieliliśmy na czworo. Mnie jako najmłodszemu przypadła ta część, która zawierała litery: ź, ó, ę, ą, ć, myślnik, oraz pewien znaczek, którego przeznaczenia nie udało mi się do dzisiaj rozszyfrować.
Zgodnie z uświęconym przez polską literaturę rytuałem jako najmłodszy z rodzeństwa zmuszony byłem udać się na tułaczkę za chlebem, tym bardziej, że wynalazek elektrycznego pastucha pozbawił mnie możliwości obcowania z przyrodą i wygrywania na fujarce rzewnych ludowych melodii.
Tak też dźwigając zawiązany troskliwą matczyną ręką tobołek, w którym oprócz pajdy razowego chleba, dwóch par świeżo upranych onucek oraz skradzionej starszemu bratu broszury "Hygjena kobiet w wieku podeszłem" (wyd. Trzaska, Evert i Michalski) niosłem solidną porcję nadziei na nowe wspaniałe życie.
Byłem przekonany, że jak chce tradycja, zakołaczę do drzwi jakiegoś szewca i przez pięć lat zamiatając izbę, rąbiąc drwa i czyniąc inne pomniejsze posługi dla pani szewcowej będę zgłębiał tajniki tego wspaniałego zawodu, by "wyzwolić się" później na czeladnika.
Niestety w owym czasie rzemiosło przechodziło okres
pierwszej transformacji i tak szewc stawał się obuwnikiem, zaś
praca adeptów tego zawodu (z samych prominenckich rodzin)
polegała na wklejaniu do butów fałszywych naklejek z napisem
"Made in Italy". O zelówkach, dratwie i kopycie nikt tam nie
słyszał. I tak powodowany pierwszym poważnym zawodem co do
wymarzonego zawodu rzuciłem się z dziecięcą desperacją w wir
nauki oferowanej mi przez szkołę podstawową im. Jana
Kilińskiego.
Wiedza, którą tam zdobywałem była równie jak
wspomniana szkoła - podstawowa, niemniej szereg nabytych
umiejętności takich jak: picie wina owocowego bez odrywania ust
od butelki, wywoływanie gorączki poprzez zjadanie proszku do
pieczenia, obsługa automatu telefonicznego za pomocą rowerowej
szprychy, okazało się w przyszłości niezwykle cennymi i
pożytecznymi. To wszystko oraz liczne nagrody takie jak: zdjęcie
Jurija Gagarina (III miejsce w konkursie Bliżej nieba) oraz ustna
pochwała pani od przyrody: "no, no z ciebie to będzie ziółko"
sprawiło, że zacząłem raźniej patrzeć w przyszłość.
W marcu 1968 roku miały miejsca wydarzenia, które trwale zaciążyły nad moim losem. Przeniesione żywcem z hiszpańskiej Pampeluny uliczne sceny gonitwy milicjantów za studentami wyzwoliły we mnie niezłomne postanowienie, że w przyszłości zostanę studentem albo ... milicjantem. Dziś ze wstydem przyznaję, że bardziej skłaniałem się wówczas ku tej drugiej nacji. Młody wiek oraz nikczemny wzrost zmusiły mnie jednak do dalszego kontynuowania nauki.
W liceum moja młodzieńcza wrażliwość została wystawiona na ciężką próbę, z której niestety nie wyszedłem obronną ręką.
Przyczyniły się do tego tzw. przedmioty ścisłe. Czytając zadanie o dwóch nadjeżdżających z przeciwka pociągach, zakrywałem przerażony twarz dłońmi wyobrażając sobie do jakiego nieszczęścia może dojść za chwilę. Podobnie z zadaniami o odkręconych kurkach, z których do naczynia o określonej pojemności wlewa się woda. Ledwo zaczynałem czytać to już coś kazało mi gnać do domu by sprawdzić czy przypadkiem nie przelewa się wanna, czy wyłączyłem gaz, żelazko itp. Nic więc dziwnego, że treść tych zadań, nie mówiąc już o rozwiązaniach kryje, dla mnie do dziś nieodgadnione tajemnice. Ponieważ średnia z moich ocen haniebnie zaniżała ogólny poziom szkoły, rada pedagogiczna do późnej nocy obradowała, czy pozwolić mi na jej ukończenie pozbawiając się tym samym mnie raz na zawsze, czy też mam zostać rozjechany przypadkowo przez tramwaj linii 21, co załatwiłoby sprawę o wiele szybciej.
Głosy ponoć rozkładały się prawie równo ale skądinąd wiem, że jedynie ówczesnemu niedowładowi komunikacyjnemu zawdzięczam możliwość pisania dzisiaj tych wspomnień. Nauka w szkole średniej nie poszła jednak całkiem na marne.
Kiedy żegnany wyzwiskami i kopniakami odbierałem świadectwo maturalne po głowie kołatały mi dwie odległe, ale dla mnie wówczas niesłychanie uzupełniające się dziedziny wiedzy. Jedną z nich utożsamiał rysunek plemnika zamieszczony w podręczniku Nauka o człowieku a drugą wiersz Adama Mickiewicza "Niepewność".
Te dwie rzeczy oraz młodzieńczy trądzik to główne przyczyny podjęcia studiów na Wydziale filologicznym. Jako cyniczne i kłamliwe odrzucam jednak pomówienia jakoby kryterium płci było jedynym, którym kierowałem się przy wyborze kierunku. Wybór ten zaś szybko okazał się być wyborem chybionym. Niepowodzenia miały swe źródła w młodzieńczej egzaltacji i co tu ukrywać - naiwności. Jako niezwykle kochliwy młodzieniec, byłem przekonany, że jedyne za czym przepadają studentki polonistyki, to czytanie wierszy. O sancta simplicitas! Poematy, ody, fraszki, hymny, dytyramby wszystko to co składało się na moją ówczesną twórczość i co ja złożyłem na ołtarzu Kaliope (patrz J. P. "Poezje dla Ciebie" - punkt skupu surowców wtórnych i makulatury nr 5) wywoływało jedynie grymasy ledwie skrywanego, ironicznego uśmiechu na twarzach koleżanek. W ostatecznym rozrachunku nie wyszło jednak tak całkiem źle.
Zawiedziony w swych uczuciach oddałem swą wielką (oczywiście jeśli chodzi o wagę) twórczość do wspomnianego już punktu skupu za co otrzymałem 10 rolek reglamentowanego papieru toaletowego. Teraz mogłem sobie powetować wszelkie wcześniejsze niepowodzenia. Czułem się niczym Aga Khan, Robert Redford i Seweryn Krajewski w jednej osobie. Nic tak bowiem nie rozmarzało wtedy oczu dziewczyny jak podarowana jej rolka papieru.
Zniechęcony tymi wszystkimi przeciwnościami losu postanowiłem skończyć z mrzonkami lat młodzieńczych i pójść do uczciwej pracy. Zaznaczam, że przerywając studia jestem jedną z nielicznych w tym kraju osób, które nie tłumaczą tego kroku relegowaniem czy wilczym biletem za rozwieszanie ulotek, kolportowanie literatury drugiego obiegu, działalność w podziemnych organizacjach czy śpiewanie Boże coś Polskę. Na dodatek dobrze pamiętam, że ich nie skończyłem.
Bakcyl nauki został jednak zaszczepiony. Rozpocząłem pracę
w Uniwersytecie Śląskim jako Młodszy Goniec. Bez względu na
pogodę i odległości, oddawałem się pracy tej bez reszty. To znaczy
resztę też oddawałem, bo zajęcie moje polegało głównie na
kupowaniu napojów wyskokowych dla starszych, zapracowanych
kolegów. Otrzymując za tzw. "fatygę" część zakupionego produktu,
stałem się w krótkim czasie specjalistą od odkrywania zalet i wad
przynoszonych trunków. Jedna niewielka "fatyga" wystarczała by
określić sposób zakopcowania ziemniaków, ilość użytego
saletrzaka, czy odległość łanu żyta od autostrady. Nie ukrywam,
czułem narastającą dumę z tego mojego powrotu do korzeni. Gdzie
jak gdzie ale na uniwersytecie tego typu ambicje a zwłaszcza
umiejętności są sprawiedliwie nagradzane. W ciągu 7 lat już
awansowałem na Samodzielnego Gońca i nadal podwyższałem swe
organoleptyczne kwalifikacje.
Teraz już po samym zapachu
mogłem bez zmrużenia oka wymienić nazwy przejść granicznych,
przez które przemycano spirytus Royal rozcieńczając go do poziomu
nazwy Wyborowa czy Żytnia. Niedostatki budżetowe spowodowały
jednak pewne przeszeregowania i redukcje. Nie ominęło to również
i mnie. Doceniono jednak mój profesjonalizm i tak stworzono ze
mnie Samodzielną Jednostkę Badawczą to znaczy, że przeprowadza
się na mnie różnorakie badania, a że są to badania "własne" toteż
sam muszę za nie płacić co wobec stale rosnących cen alkoholu
zmusiło mnie do pisania artykułów dla Gazety Uniwersyteckiej.
Snuć te wspomnienia nie przychodzi mi łatwo, jako że z nosa sterczą mi dwie szklane rurki. W uchu dynda spiralnie skręcony przewód, a wątroba podłączona jest do jakiegoś warczącego agregatu. W sąsiednich klatkach siedzą cztery szczury i dwa białe króliki. Jak się pokona wstręt to nawet można się do takiego towarzystwa przyzwyczaić. Wieczorami gdy nikogo nie ma uczę je śpiewać Hej, hej malutka / Wypijemy krasnoludka, ale ledwo zaczynają coś kumać, to gdzieś je zabierają i przysyłają świeżą partię. Sprzątaczka mówi, że wywożą je do operetki w Gliwicach.
Ja wprawdzie jej nie wierzę, bo baba to złośliwa - zjada moje zakąski i śmieje się, że dla mnie to niby wszystko w płynie - panta rei (podobno to pani profesor co sobie dorabia) ale dlaczego w takim razie na mojej klatce napisano: Eksperyment Mowgli?
Kończąc chciałem zaznaczyć, iż mimo że staram się nie łączyć pracy naukowej z życiem prywatnym, dzisiaj wyjątkowo w ramach eksperymentu po kryjomu wypiję Wasze zdrowie.