STUDENT NA KATEDRZE


zdjęcie

Czy uwierzylibyście przewodnikowi, który powie wam - turystom, że budowę katedry Notre-Dame w Paryżu rozpoczęto w 1163 roku, po ukazaniu się w milionowym nakładzie książki Wiktora Hugo pt. : "Katedra NMP w Paryżu"? Czy zwrócilibyście mu delikatnie uwagę, gdyby twierdził z całym przekonaniem, że w średniowieczu w samym centrum Paryża znajdowało się miasteczko Chińczyków?

A jednak turyści amerykańscy przez dwa tygodnie słuchali tych rewelacji z uwagą, niektórzy robili nawet notatki. Gdzie coś takiego było możliwe? Spieszę z odpowiedzią: podczas wakacji, w katedrze Notre-Dame w Paryżu, gdzie do akcji wkroczyli wolontariusze z organizacji CASA (Communaut*s d`Accueil dans les Sites Artistiques).

PRZEZ PRZYPADEK

CASA to organizacja powołana w 1967 roku w Brancion. Skupia młodych ludzi z całego świata, którzy w czasie wakacji przyjeżdżają do Francji, aby w co słynniejszych kościołach, katedrach i klasztorach pełnić funkcję społecznego przewodnika (turystów oprowadzają w swoich językach ojczystych, ale znajomość języka francuskiego jest konieczna). Mają w zamian za to zapewnione wyżywienie, noclegi, sobotnio-niedzielne wycieczki no i oczywiście międzynarodowe towarzystwo.

Natknęłam się na tę organizację zupełnie przypadkowo i od razu trafiłam do Paryża - na razie jedynie tam, w katedrze Notre- Dame jest zapotrzebowanie na przewodników z Polski. Na początku najbardziej przerażała mnie myśl o samej pracy - nigdy wcześniej nie miałam okazji spróbować swoich sił jako przewodnik. Od razu też przypomniały mi się nasze zakłady na wycieczkach w podstawówce o to, kto "zagnie" jakimś pytaniem pana prowadzącego nas, na przykład po Wawelu. Poza tym, przed pierwszym wyjazdem moje wiadomości o katedrze były, delikatnie mówiąc, bardzo ogólne.

Okazało się jednak, że organizatorzy zadbali o wszystko. Trzy pierwsze dni pobytu poświęcone były szkoleniom. Od rana do wieczora, na zmianę w deszczu i w upalnym słońcu, tkwiliśmy przed katedrą i słuchaliśmy wykładów naszego opiekuna Jean- Pierra Cartier. Szkolenie to było wyczerpujące - i to nie tylko z powodu naszego fizycznego zmęczenia, ale głównie ze względu na zawartość merytoryczną. Podczas oprowadzania wycieczek na przykład na jeden portal poświęca się około 10 minut, a tutaj okazało się, że można o tym mówić 3 godziny. Niestety takie nagromadzenie wiadomości podawanych w tak krótkim czasie spowodowało kompletne zamieszanie w naszych głowach. Do tego dochodził fakt niezbyt gruntownej u niektórych znajomości języka francuskiego i stąd brały się owe "sensacje", o których wspominałam na początku, a których potem musieli słuchać turyści.

Po szkoleniu mieliśmy dzień odpoczynku. Wszyscy spędzili go jednakowo - błędnym wzrokiem wpatrując się w katedrę i nerwowo wertując słowniki. Jednak, mimo problemów, wieczorem każdy z nas miał już względnie jasną koncepcję w jaki sposób opowie turystom w ciągu godziny to, czego dowiedział się przez trzy ostatnie dni.

Pierwszy dzień pracy... Różnił się od innych chyba jedynie ogromną dawką stresu, który nas dopadał pół godziny przed każdym oprowadzaniem. Również tym, że wszyscy stawili się na śniadaniu punktualnie o 9, oo. Później okazało się to rzeczą niemożliwą do wykonania.

NAWET NA DACHU

Po śniadaniu udawaliśmy się na tzw. szkolenie uzupełniające. Pierwszego dnia był to normalny wykład o kolejnym portalu, pominiętym wczesniej. Ale później... Jean-Pierre codziennie zaskakiwał nas swoimi pomysłami mającymi poszerzyć naszą wiedzę o katedrze. Zwiedzaliśmy muzeum katedralne, skarbiec, wdrapywaliśmy się na wieżę, poznawaliśmy różne aspekty dziejów katedry np. roli jaką odegrała w muzyce, a nawet ... chodziliśmy po dachu. Byliśmy w miejscach dostępnych tylko za zgodą samego naczelnego konserwatora zabytków, i pod koniec naszego pobytu okazało się, że chyba nie ma w katedrze kamienia, witrażu i obrazu, którego by nie dotknęły nasze ręce.

Szkolenia te spełniły swą rolę - większość z nas zapałała taką miłością do katedry, że praktycznie każdy wolny dzień spędzaliśmy w bibliotece chcąc dowiedzieć się czegoś więcej. Prześcigalismy się w zaskakiwaniu Jeana-Pierra najbardziej podchwytliwymi i szczegółowymi pytaniami.

Około godziny 10, 15 czekało na nas pół godziny przeznaczone przez organizatorów na modlitwę. Bo trzeba dodać, że CASA oprócz swoich podstawowych celów, została także pomyślana jako organizacja jednocząca chrześcijan różnych wyznań. Jednak w praktyce okazało się, że wiara wielu z nas jest dosyć problematyczna i to spotkanie modlitewne już pierwszego dnia przerodziło się we wspaniałą dyskusję o miłości, tolerancji, zaufaniu, a nawet o polityce. Było to niesamowite doświadczenie.

Po tych, często niezwykle burzliwych dyskusjach, nadchodziła chwila, która pierwszego dnia okazała się momentem krytycznym - niektórzy z nas zaczynali pierwsze w swoim życiu oprowadzanie po katedrze.

Stanęliśmy pod tablicą informacyjną dzierżąc w rękach miniaturki naszych narodowych flag. Wokół koleżanek i kolegów zbierało się najpierw kilka osób, potem całe grupy, a ja wciąż stałam sama. Coraz bardziej zdenerwowana patrzyłam głęboko w oczy każdej zbliżającej się do mnie osobie - a nuż polski turysta? Niestety, po 10 minutach na "placu boju" zostałam tylko ja i Vlastimil - Czech. Wymachiwaliśmy jeszcze parę minut naszymi flagami ale... niestety. Nie znalazł się żaden Polak, żaden Czech, który chciałby dowiedzieć się od nas czegoś o katedrze. Przeżyliśmy to jako ogromną porażkę.

Dopiero potem okazało się, że o tej porze dnia jest w katedrze niewielu turystów, a tym bardziej naszych rodaków. Codziennie obowiązywały nas trzy godzinne oprowadzania, które mogliśmy sobie sami ustalać (z reguły godzinę do południa i dwie po obiedzie). Dlatego później rzadko już zdarzały się tak dramatyczne dla nas sytuacje.

CIĘŻKA PRACA

Oprowadzenie to, wbrew pozorom, ogromnie ciężka praca. Wiadomo, że trzeba przez cały czas głośno, wyraźnie i mądrze mówić - do turystów, z których każdy jest zainteresowany czymś innym, jeden się bardzo spieszył, gdy inny chciał się dłużej zatrzymać przy którejś rozecie; jednym było za ciepło, innym za zimno, za głosno, za ciasno, zbyt oślepiające światło; "psze pani", a w przewodniku piszą co innego...

I pytania: dlaczego ściany są szare, z którego roku jest posadzka, z jakiego metalu jest ta krata, gdzie są najtańsze noclegi, jak dojechać do Eurodisneylandu... Początkowo bardzo przeżywałam, jeśli nie mogłam udzielić wyczerpującej odpowiedzi na jakieś pytanie, ale szybko nauczyłam się z uśmiechem tłumaczyć, że nie jestem profesjonalnym przewodnikiem i że nie znam każdej ulicy w Paryżu.

Zdarzały się też sytuacje zabawne. Kiedyś oprowadzałam dosyć dużą grupę turystów indywidualnych. Stopniowo jednak wykruszali się - nie byli zainteresowani aż tak szczegółowym, godzinnym wykładem lub po prostu nie mieli czasu. Mniej więcej w połowie mojej "trasy" został mi jeden zainteresowany. Mówiłam, mówiłam, mówiłam i powoli zaczynało mnie irytować jego ciągłe milczenie. Jedyną reakcją na moje słowa było wciąż jednakowe przytakiwanie i "wbity" we mnie wzrok. Pomyślałam, że może już znudzony i zaczęłam ubarwiać swoje opowiadanie wszelkimi znanymi mi historyjkami i anegdotami. Nadal nic. W końcu dałam za wygraną Śmiertelnie zmęczona dotarłam do wyjścia. Gdy się żegnałam - przemówił i mieszaniną francusko-włoskiego zapytał: "Pięknie pani mówiła, co to był za język? "

W niezłych opałach bywałam często z powodu polskich książek - przewodników po Paryżu. Praktycznie w każdym znajdował się przynajmniej jeden mały błąd, z których najczęstszy dotyczył króla Henryka Walezego. Można było mianowicie wyczytać, że w katedrze znajduje się duża marmurowa tablica umieszczona na pamiątkę zaprzysiężenia przez króla "artykułów henrykowskich" przed posłami polskimi. Początkowo, kiedy turyści upierali się, że koniecznie chcą tę tablicę zobaczyć, z przerażeniem w oczach biegałam od kaplicy do kaplicy i gorączkowo jej szukałam. Później pytałam ludzi pracujących w katedrze i okazało się, że nikt nic o takiej tablicy nie wie. Nie dawało mi to spokoju, któregoś dnia poszłam do biblioteki i... owszem, król przysięgał, posłowie byli, wszystko odbyło się w katedrze ale o żadnej tablicy nikt nigdzie nie wspominał. Nie rozwiązało to jednak problemu, bo i tak później przynajmniej raz dziennie słyszałam pytanie: "Proszę pani, a gdzie jest tablica... "

Były też sytuacje sympatyczne. Oprowadzałam kiedyś polskiego turystę, który po pierwszych dziesięciu minutach przyznał się, że jest studentem IV roku architektury. Zwykłe oprowadzanie skończyło się więc na spacerze po katedrze i wzajemnym uzupełnianiu naszych wiadomości (ja mu o sztuce i historii, on o rozkładzie sił w architekturze).

A PO NIEJ...

I tak to właśnie, na mniej lub bardziej sympatycznych oprowadzeniach upływał mi cały dzień. Po drodze oczywiście zaliczałam kolejne posiłki, a około 20, oo należało się stawić na zebraniu - przy kawie omawialiśmy miniony dzień i załatwialiśmy sprawy organizacyjne.

Później - teoretycznie bardzo zmęczeni - udawaliśmy się na spoczynek. W praktyce jednak nasza "droga do sypialni" trwała często kilka godzin i wiodła przez coraz to ciekawsze puby, kawiarnie i inne tego typu lokale. Wtedy dopiero tak naprawdę mieliśmy okazję się poznać i rozmawiać o wielu sprawach.

W tym miejscu warto powiedzieć parę słów o towarzystwie w jakim mi przychodziło spędzać ten pracowity miesiąc. Było to z reguły 15 - 18 osób w wieku "studenckim", praktycznie z całego świata. Jim - Anglik, klarnecista palący fajkę, Jean-Fran*ois - Belg, trzy fakultety naraz, Teresa - Amerykanka o blond włosach zakochana w Meksyku, Charlotta - obecnie Szwedka, wcześniej Koreanka, Hiszpanki robiące rewelacyjną Sangrię, Kanadyjka znająca łacinę prawie tak jak swój ojczysty język, no i oczywiście Irlandczycy, którzy z zapałem przez cały miesiąc uczyli nas w pubach swoich narodowych tańców.

Wspaniała atmosfera, jaka towarzyszyła nam podczas całego pobtu nie była wyłącznie naszą zasługą. Duży wpływ na nasze dobre samopoczucie mieli pracownicy katedry, którzy niezmiennie traktowali nas jak bohaterów poświęcających swoje wakacje dla ludzkości.

Oprócz codziennych obowiązków związanych z samą pracą i jak najbardziej pomysłowym i twórczym spędzaniem wolnego czasu nie musieliśmy się troszczyć o nic więcej. Zapewniono nam komfortowe warunki mieszkaniowe (podczas pierwszego pobytu każdego ranka budziło mnie gruchanie gołębi obsiadujących katedrę, za drugim razem, aby dojść do pracy, wystarczył piętnastominutowy marsz przez Dzielnicę Łacińską).

Także sprawa wyżywienia została rozwiązana bardzo pomysłowo - trzy razy dziennie chodziliśmy do znajdującej się nieopodal katedry stołówki policyjnej. Tam, przy okazji napełniania żołądków, szczególnie my - dziewczyny zawierałyśmy mnóstwo znajomości, dzięki którym do dziś nie są mi straszne mandaty w Paryżu.

Nasz pobyt był finansowany w połowie z budżetu katedry, a w połowie z... naszych napiwków, które - taka była umowa - solidnie składaliśmy do wspólnej kasy. Było to bardzo dobre rozwiązanie, gdyż dzięki temu czuliśmy się w większym stopniu odpowiedzialni za to co i jak robiliśmy.

Taki sposób spędzania wakacji polecam wszystkim. Dla mnie było to jedno ze wspanialszych życiowych doświadczeń. Jednak najbardziej niesamowite jest to, że choć w zasadzie nie utrzymuję stałych kontaktów z poznanymi tam ludźmi, wystarczy jeden telefon: "Przyjeżdżam" i po roku czy dwóch latach rozmawiamy z sobą jakbyśmy się rozstali wczoraj.

Autorzy: Magdalena Labe