Najwyższy szczyt Półkuli Południowej

ACONCAGUA

Artykuł opowiada o wyprawie wysokogórskiej, która odbyła się w okresie od 21 stycznia do 8 marca 1997 roku. Głównym organizatorem wyprawy był Speleoclub Wrocław. Głównym celem zaś - najwyższy szczyt obu Ameryk - ACONCAGUA 6. 959 m. n. p. m. , znajdujący się na granicy Chile i Argentyny (oczywiście w Ameryce Południowej). Szczyt ten leży w najdłuższym łańcuchu górskim na świecie - Andach.

Gdy opuszczaliśmy stolicę, na dworze było bardzo zimno (-24 stopnie) i ponuro. Po 1, 5 godzinie lotu wylądowaliśmy we Frankfurcie - na jednym z największych portów lotniczych świata. Powitał nas różnokolorowy tłum oraz rozświetlone korytarze, korytarzyki, ruchome chodniki gnające we wszystkich kierunkach, wymyślne windy poruszające się po setkach poziomów. Jak dotarliśmy z jednego "gate'u" do drugiego sama nie wiem. W naszej poczekalni kłębił się różnonarodowościowy tłum. My - w górskich butach (dla odciążenia bagażu) oraz w najgrubszych kurtkach - czekaliśmy oblewani potem obok opalonych Indianek w krótkich spodenkach, w koszulkach bez rękawów i dzieci w sandałkach. Wokół panowała niesamowita wrzawa, jak na tureckim targu. Wkrótce jednak znaleźliśmy się na pokładzie olbrzymiego Jumbo- Jeta, którym odlecieliśmy do Santiago de Chile.

foto: A. Sikora foto: A. Sikora

Podróż trwała kilkanaście godzin. Lecz trudy siedzenia na baczność osłodził nam widok Rio de La Plata. Ocean Atlantycki mienił się wszystkimi odcieniami szmaragdu. Wschodzące słońce nad brunatnymi wodami La Platy połyskiwało na falach, a lądowanie niemal w centrum miasta było niezapomnianym przeżyciem. Po krótkiej przerwie odlecieliśmy dalej na zachód - do Santiago de Chile. Tym razem, już w pełnym świetle dnia, mogliśmy podziwiać górski krajobraz argentyńskich And. Ale najważniejszą rzeczą był widok naszego głównego celu wyprawy: Aconcaguy wznoszącej się na wysokość 6. 959 m. n. p. m. Wyglądała przepięknie: ośnieżona na tle błękitnego porannego nieba. Lecieliśmy już poniżej szczytu, na wysokości około 6. 000 metrów. Pomyślałam sobie wtedy: to niesamowite, żebym mogła wejść wyżej niż leci samolot. Odczułam wtedy po raz pierwszy dziwne uczucie niepokoju, ale równocześnie byłam zachwycona tą monumentalną górą i możliwością zmierzenia się z nią.

Stolica Chile powitała nas upałem i rozżarzonym słońcem. Nieprzyzwyczajony do takiej temperatury i o takiej porze roku, organizm zachowywał się naprawdę przedziwnie. Nie czuliśmy się dobrze. Duszne powietrze i przedłużająca się odprawa bardzo nas zmęczyły. Szybko wydostaliśmy się z lotniska i udaliśmy się na poszukiwanie hotelu. Znaleźliśmy mały hotelik w samym centrum miasta. Po upragnionym prysznicu udaliśmy się na mały rekonesans. Nie mieliśmy zbyt dużo czasu na zwiedzanie miasta tym bardziej, że następnego dnia wyjeżdżaliśmy z powrotem do Argentyny, do małej wioski zaraz przy granicy - Puente del Inca, skąd miała rozpocząć się nasza wędrówka do bazy pod Aconcaguą. Musieliśmy też zaopatrzyć się w żywność, która miała nam wystarczyć na trzy tygodnie pobytu w bazie. Nazajutrz, z niemałym bagażem (ok. 45 kg na osobę), musieliśmy dostać się do międzynarodowego dworca autobusowego, oddalonego od naszego hotelu o kilka kilometrów. Nie było to łatwe, gdyż w tym kraju panuje dziwny zwyczaj wskakiwania do autobusu niemalże w biegu. Przystanki autobusowe są rzadkością i jedyne co pozostaje, to machanie ręką. Na szczęście nasze rozpaczliwe gesty zostały rozpoznane przez kierowców i wkrótce znaleźliśmy się na dworcu. Jeszcze tylko ostatnie telefony do kraju, ostatnie zakupy i już zasiedliśmy wygodnie w autobusie linii Santiago de Chile - Mendoza.

I tak rozpoczęła się nasza ekscytująca podróż przez Andy. To naprawdę przepiękne i dzikie góry, z urwistymi przepaściami i niemal pionowo wznoszącymi się piarżystymi zboczami. Mimo panującego lata, wysoko w górach leżał śnieg i na przejściu granicznym (chilijskim) znajdującym się na wysokości prawie 4. 000 metrów, było bardzo zimno. Drogi poprowadzone są niemal na skraju przepaści i niezabezpieczone jakimikolwiek barierkami. Na dnie głębokich kanionów wielokrotnie widzieliśmy rozbite wraki samochodów, autobusów a nawet samolot. Trasa przez Andy jest więc nie tylko piękne ale i niebezpieczna. Po przekroczeniu granicy serpentyny gwałtownie kierują się w dół aż do wysokości 2. 900 m. Tu znajdowała się ostatnia cywilizowana osada - Puente del Inca, z której miała wyruszyć nasza karawana do bazy.

Puente del Inca to bardzo ciekawe miejsce. Znajdują się tu ruiny starych term wykorzystujących naturalne gorące źródła (ze słoną wodą). Wymywane z wnętrza ziemi minerały osadzały się na skałach i tworzyły przepiękne, kolorowe twory skalne. Puente del Inca w języku castellano znaczy "most Inków". I rzeczywiście, nad rzeką Horcones, przepływającą przez Puente del Inca, a mającej swój początek u podnóża Aconcaguy, znajduje się stary skalny most, będący zapewne efektem działalności znajdujących się tu źródeł.

Po zorganizowaniu karawany składającej się z mułów - głównego środka transportu na obszarze And, czekaliśmy już tylko na dotarcie z Mendozy permitów (zezwoleń na atakowanie szczytu). Po dwóch dniach leniuchowania, polegającego głównie na moczeniu się w ciepłych źródłach Puente del Inca, wyruszyliśmy w górę. Im było wyżej tym chłodniej, droga stawała się trudniejsza, choć nie przedstawiała sobą większego niebezpieczeństwa. To wysokość i zabójcze na tej wysokości słońce stanowiły jedyną trudność. Pierwszym obozem na drodze do bazy była Confluencia. Przywitała nas burzą i ulewnym deszczem. Jednak następnego dnia znowu zaświeciło słońce i mogliśmy wyruszyć w dalszą wędrówkę. Ten kolejny etap naszej drogi do bazy był o wiele trudniejszy. Podstawową trudnością był brak pitnej wody na całej trasie (11 godzin marszu). Stąd większość grup dochodzących do bazy woli pokonać tę trasę w jeden dzień, nie decydując się na nocleg. My jednak zatrzymaliśmy się u stóp czoła lodowca Horcones. Jakoś wytrzymaliśmy do rana i mimo braku wody wyruszyliśmy dalej do bazy. Na szczęście osoby, które dotarły do bazy poprzedniego dnia, wyszły nam na spotkanie niosąc w butelkach ten drogocenny płyn.

Baza - Plaza de Mulas 4. 300 m. n. p. m. - przywitała nas straszną zamiecią śnieżną. Zupełnie się tego nie spodziewaliśmy. Najgorsza była pierwsza noc. Wiatr szarpał bezlitośnie płótnami namiotów i wielokrotnie myślałam, że zaraz uniosę się i odlecę. Słyszałam odgłosy darcia się materiału i zastanawiałam, kiedy zostanę bez "dachu" nad głową. Na szczęście jakoś dotrwałam do rana, jednak huragan, który przeszedł przez Plaza de Mulas zniszczył trzy nasze namioty. Część z nich została załatana plakatami reklamowymi otrzymanymi od sponsorów. Tu ukłon dla PZU, które miało wyjątkowo odporne na wiatr plakaty i bez których nie dalibyśmy sobie pewnie rady. Niestety połamanych stelaży nie za bardzo dało się naprawić. Tu również kolejny ukłon dla firmy Marabut, która zaopatrzyła nas w zapasowe stelaże. Mimo tego jednak nasze namioty okazały się zupełnie nieodporne na warunki andyjskie. Przy każdym załamaniu pogody i większym wietrze darły się i zamieniały w kolorowe żagle. Często zdarzało się, że łapaliśmy taki "odlatujący" namiot z jego zawartością.

Generalnie, mimo wysokości, w bazie czułam się bardzo dobrze, choć inni w pierwsze dni źle znosili wysokość. Jedyne co mi bardzo przeszkadzało to mróz w nocy i przejmujący, nieustający wiatr. Również bardzo niska wilgotność powietrza była bardzo nieprzyjemna. Skóra szybko zamieniała się w skorupę, a aby przeżyć noc, trzeba było zaopatrzyć się w zapas wody (1, 5 litra), która często i tak zamarzała w namiocie. Zdarzało się, że nad ranem piłam jakaś zlodowaciałą breję, która na dodatek nie chciała się wydłubać z butelki.

Ale warto było ponieść wszystkie trudy, gdyż dokoła roztaczał się przepiękny widok. Czas spędzaliśmy więc, jeśli pogoda pozwalała, na chodzeniu do przełęczy Nido de Condores (5. 500 m. ) i z powrotem. Droga nasza nosi nazwę drogi normalnej i wiedzie po południowo-zachodniej części masywu. Średnie nachylenie wynosi tu około 30 stopni. Przełęcz Nido de Condores stanowi jednocześnie pierwszy obóz na drodze do szczytu. Kolejnym obozem jest Berlin na wysokości 6. 000 m. Istnieje także teoretyczny obóz Indepedencia na wysokości około 6. 800 m., ale w rzeczywistości nikt nie korzysta z jego usług. Nie ma tu zbyt dobrych warunków do przetrwania bezpiecznie nocy, a jeśli już ktoś dotarł do tej wysokości, to raczej stara się dojść do szczytu i następnie wrócić do niżej położonych obozów. Sam szczyt wygląda raczej jak olbrzymia kamienna platforma., w którą wetknięte są dziesiątki krzyży z zawieszonymi na nich pamiątkami, pozostawionymi przez wspinaczy. Dekoracja ta wciąż się zmienia, gdyż wedle starego zwyczaju, każdy powinien zostawić na szczycie jakąś pamiątkę po sobie i równocześnie może zabrać ze szczytu inną rzecz, pozostawioną tam przez poprzedników.

Niestety nie było mi dane dotrzeć do wierzchołka Aconcaguy. Z powodu mrozu, jaki panował na przełęczy Nido de Condores, przemroziłam palce u nóg i musiałam się wycofać. Jednak nie poddaję się i w styczniu 1999 roku znowu wyruszam na spotkanie tej góry. Mam nadzieję, że tym razem uda mi się dotrzeć do samego szczytu i umieścić na nim emblemat naszej Uczelni oraz "Gazety Uniwersyteckiej".

Autorzy: Agnieszka Sikora
Fotografie: Agnieszka Sikora