ZAGADKA TAJEMNICZEGO UŚMIECHU

Zwykle październikowy numer "Gazety" przynosił trochę powakacyjnych wspomnień, więc i ja przygotowałem zestaw dykteryjek i anegdot z tegorocznego urlopu. Niestety żona kategorycznie zażądała, bym chociaż na papierze nie pozostawiał śladów swych "bachicznych upodobań". Uniosłem się honorem i postanowiłem, że w takim razie będę pisał o sztuce! Pisanie o sztuce nie jest wcale trudne i nie wymaga już specjalnego przygotowania, zwłaszcza odkąd prasa podając relacje z różnorakich aukcji, zajmuje się głównie przeliczaniem: ileż to za Malczewskiego, Fałata, Kossaków czy Wyczółkowskiego można kupić samochodów i czy bardziej opłaca się inwestować w telekomunikację czy w Makowskiego i Kramsztyka. Wcale nie będę zaskoczony jeśli zamiast tradycyjnego przemytu spirytusu w beczkach Polacy zaczną szmuglować do kraju "jakieś tam panie pikkasy czy inne bohomazy, za które te naiwne głupki bulić będą jak za porządną brykę z aluminiowymi felgami i klimą na dodatek".

zdjęcie

To co było kiedyś wydarzeniem sensu stricto artystycznym, docenianym jedynie przez hermetyczną grupę koneserów, staje się teraz elementem prestiżowych rozgrywek: Czyj mistrz lepszy? Kto ma 100% oryginał, a kto popłuczyny z mistrzowskiej szkoły? Gdzie, kto i na ile wyżej ubezpieczył obraz? Itd., itd... Oto przykład. W Krakowie wystawiono na widok publiczny dwa dzieła: "Portret damy w welonie" Rafaela i "Wenus z Urbino" Tycjana. My w zamian pożyczyliśmy Włochom "Damę z łasiczką" albo z gronostajem, bo co dokładnie trzyma na ręku wiedzą nie historycy sztuki, ale zoolodzy. Trzeba przyznać, że częściej od tej Damy z futerkowcem podróżuje jedynie chyba tylko Krzysztof Penderecki, ale on też z Krakowa. No właśnie. Jeszcze krakusi nie zdążyli napęcznieć z dumy, a tu niby przypadkiem, ot tak, mimochodem w katowickim Muzeum Archidiecezjalnym znaleziono rysunek Rafaela. Na wieść o tym wrocławscy muzealnicy aż posinieli ze złości i dalejże szperać po szufladach. I patrzcie, też tak, od niechcenia wygrzebali jakiegoś tam Rembrandta, Breugela, Rubensa, takie tam różne drobiazgi... Tylko czekać, aż okaże się, że w Koninie mają Michała Anioła, W Wałbrzychu - Vermeera, a w Zgorzelcu Celnika Rousseau.

Ten niespotykany wcześniej boom wystawienniczy, który ogarnął kraj, potwierdza moją teorię wymyśloną przed laty, gdy zwiedzałem Luwr. Nim do niej przejdę konieczna jest pewna uwaga. Mój gust plastyczny ukształtował się w polskich muzeach, gdzie jak wiadomo: Przed "Bitwą pod Grunwaldem" wypada paść na kolana. Przed ułanami Kossaka staje się na baczność nucąc I Brygadę, a przed "Szałem" Podkowińskiego nawet przez zatwardziałe parafianki przechodzi dreszcz erotycznej ekstazy. To co zobaczyłem w Luwrze postawiło mi włosy na głowie. Oszalały, różnojęzyczny tłum pędzi po korytarzach niczym kolejka TGV wypatrując strzałek wskazujących drogę do Mona Lizy. W tym wariackim biegu tłum mija obojętnie dzieła Renoira, Delacroix, Gericaulta tylko po to, by stanąć przed Giocondą, ustawić ostrość w aparacie i czekać. A czekać trzeba, bo przed obrazem mistrza Leonarda personel muzeum, płci żeńskiej wyczynia istne ekwilibrystyczne sztuki, by za pomocą tablic z napisami w kilku językach informującymi o absolutnym zakazie fotografowania zasłonić dzieło. Niech jej tylko jednak z omdlewających rąk wysunie się któraś z tablic a już błyska setka fleszy, jako, że tłum, jak to tłum, świadom jest swej przewagi nad samotną sierotką i za nic ma surowe przepisy. Ja też tam stałem i czekałem aż doprowadzony do rozpaczy żeński personel rzuci w diabły te tablice i zdesperowany wykona gest Rejtana. Niestety znajomość naszych historycznych gestów wśród Francuzek (pomijając ten Kozakiewicza) jest żadna. Poszturchiwany, popychany, deptany wymyśliłem jednak swoją teorię. Otóż. Jakby tak rąbnąć Francuzom jakiegoś skromnego Veronese, Tintoretta czy van Gogha, na których tu nikt nawet nie spojrzy, takiego co to wisi gdzieś za drzwiami koło toalety w ciemnym kącie. Mają tam tego tyle, że przez rok nie zauważono by braku. Przywieźć go do Polski (celnicy wszak na zachodzie to gatunek wymierający) podarować jakiemuś małemu muzeum w Pińsku, Mińsku, Pińczowie czy Miechowie, wtedy niejedno takie miasteczko dzięki pielgrzymkom snobów i cmokierów stanęłoby na nogi i to mimo pomocy Balcerowicza. Niestety moja teoria (pomijając już aspekt moralny) staje się powoli nieaktualna. Rozbestwieni częstymi wystawami dzieł mistrzów dziennikarze zaczynają wybrzydzać. A to, że obrazy mało reprezentatywne. A to, że pozbawione kontekstu.

A to, że w dorobku artysty drugorzędne etc. Tak było np. z wrocławską wystawą "Salvador Dali - grafika". Łatwo ulegam wpływom, więc do Wrocławia nie pojechałem. Postanowiłem to sobie odbić i podczas tegorocznych wakacji gdy tylko zdarzyła się okazja zahaczyłem o Figueras w Katalonii rodzinne miasto Dalego. Jest tam oczywiście muzeum jego imienia. O dziwo. Najlepiej przygotowani do odbioru twórczości mistrza są Polacy. Nie dlatego, żeby akurat dzieła Dalego oddziaływały jakoś specjalnie na naszą wyobraźnię. Nie. Chodzi raczej o wygląd tego muzeum. Na dachu budynku ustawione są kilkumetrowej wielkości jaja, gdzieś tak mendel albo trochę więcej. Powszechnie zaś używany w kraju zwrot: "robić sobie z czegoś (z kogoś) jaja" naszych rodaków nastraja niezwykle podejrzliwie, tak że trzymając się za portfele i paszporty wchodzą do muzeum przygotowani jeśli nie na najgorsze to przynajmniej na to, że zrobią tu z nich wariata. Poniekąd maja rację. Muzeum przerobione ze starego teatru zaprojektował sam Dali i zrobił to w sposób przynoszący mu jako surrealiście chwałę. Nie pomagają żadne mapki, przewodniki, plany. Nie ma osoby, która nie weszłaby przynajmniej dwa razy do tej samej sali, ani takiej, która zobaczy wszystko. Chaos kompletny. Ci, którzy uważają, że symetria jest estetyką głupców, powinni czym prędzej do Figueras - zmienią zdanie. Ale oglądać jest rzeczywiście co. Jest słynny "miękki" autoportret Dalego ("Soft Self Portrait". Jest "Leda Atomica". Jest Gala, żona artysty malowana na trzysta sposobów. A przede wszystkim surrealistyczne rzeźby, które dzisiaj nazwalibyśmy instalacjami. Czerwona kanapa w kształcie ust nazwana Mae-West (na cześć amerykańskiej aktorki) tworzy wraz z kominkiem w kształcie nosa i dwoma obrazami - oczy - całość, którą dostrzegamy dopiero wówczas gdy spojrzymy przez powiększające szkło zawieszone pod brzuchem wielbłąda. Jest zainstalowana do góry nogami i to na suficie łazienka z wanną, umywalką, taborecikiem. Jest "Deszczowa taksówka" olbrzymi, czarny cadillac z boginią o posturze kulomiotki na masce. Przed wszystkim tym zatrzymują się intelektualiści i zadumani myślą pewnie o modernizmie, nie o rozkładzie tradycyjnych wartości... Zatrzymują się dzieci i zaśmiewając się jednoznacznie gestami pokazują, że autor miał fioła. Zatrzymują się wycieczki zdezorientowanych Rosjan, którzy nie wiedzą czy zachowywać się jak w Ermitażu czy jak w cyrku? Ja tez się zatrzymałem i nie popychany, nie deptany i nie oślepiany fleszami stałem samotnie przy niepozornej gablotce, gdzie wśród różnych otrzymanych przez artystę od przyjaciół pamiątek leżała skromna, niepozorna reprodukcja Giocondy, której Marcel Duchamp dorysował małe wąsy i podpisał prawie niewidocznymi literkami "L. H. O. O. Q. ". Moim zdaniem tłumaczy to zagadkę słynnego tajemniczego uśmiechu Mony Lizy. Salvador Dali w swoim "Dzienniku geniusza" rozszyfrował to jako fonetyczny zapis francuskiego tekstu, który brzmi: "Jest jej ciepło w dupę". Czego i państwu z uwagi na nadchodzące jesienne chłody życzę".