Przywiozłaś sombrero? Jakich ludzi tam spotkałaś? Czy kuchnia meksykańska faktycznie jest tak ostra? Co z różnicą czasu, szybko przyzwyczaiłaś się do dziewięciu godzin różnicy? Ciepło było? - to tylko niektóre z pytań, którymi zasypywali mnie po powrocie znajomi. Od tej pory minęło jednak już kilka miesięcy, teraz nadszedł...
Studencki Zespół Pieśni i Tańca "Katowice" UŚ, do którego należę, odwiedził z występami, w październiku 1998 roku, Meksyk i USA.
Oczywiście sombrero przywiozłam, spotkałam wspaniałych, serdecznych ludzi, kuchnia meksykańska faktycznie jest ostra, a dziewięć godzin różnicy w stosunku do czasu w Polsce, nie przestawia się tak szybko. Została jeszcze pogoda - jesień w Meksyku jest jak nasze upalne, słoneczne lato (szkoda, że tak rzadko ostatnio spotykane).
Powinnam jednak uporządkować nieco te wspomnienia i zwolnić trochę tempa. A było to tak:
Pierwszy etap - autokarem do Pragi (lotnisko). W czasie ośmiu godzin jazdy mniej odważni przygotowywali się do trzynastu godzin lotu, każdy według uznania. Sposobów na obezwładniający strach jest jak wiemy wiele, wybieraliśmy więc między natrętnym opowiadaniem kawałów, spożywaniem ogromnych ilości jedzenia, oglądaniem kolejnej komedii, czytaniem, śpiewaniem i... o tym może innym razem.
Drugi etap - samolotem do Londynu. Dwie godziny lotu minęły zaskakująco szybko. Obsługa czuwała nad tym, abyśmy umysły i ręce stale mieli zajęte konsumowaniem przekąsek i napojów.
Jak na angielską pogodę przystało - Londyn przywitał nas słońcem i bezchmurnym niebem. Najwidoczniej zmiany klimatyczne nie ominęły także i Anglii.
Przed nami trzeci etap - samolotem do Los Angeles. Kolejne, tym razem jedenaście godzin w "chmurach", wymaga niesamowitej cierpliwości (iście anielskiej), niektórym z pomocą przyszedł sen. Reszta szczęśliwych pasażerów mogła skorzystać z kilkunastu kanałów radiowych, oglądać filmową wersję "podtrzymującego na duchu "Archiwum X" lub pospacerować po pokładzie samolotu, odwiedzając przy okazji znajomych.
Lądujemy w Los Angeles - ta podróż wydaje się nie mieć końca.
Ostatni etap - autokarem do Meksyku, do Tijuany, naszej przystani przez najbliższe dwa tygodnie.
Pierwsze wrażenie - miasto jak każde inne - ruchliwe ulice, spieszący się przechodnie, turyści, dzieci idące do szkoły, mnóstwo domów. Jednak już po kilku dniach dostrzec można i osobliwości Tijuany.
Budynki sklecone są jakby przez przypadek, trochę niechlujnie i niestarannie. Okazuje się, że w Tijuanie osadnictwo na dużą skalę rozpoczęło się dopiero niedawno. Ludzie przyjeżdżają tu praktycznie tylko na czas załatwienia sobie miejsca pracy i mieszkania tuż za granicą z USA, chociażby w sąsiadującym San Diego.
Maleńkie, rozsypujące się domki oblepiają więc zbocza górzystej Tijuany. W centrum jest inaczej, nowocześnie, czysto, przestronnie.
Zaskoczyć może także widok dzieci idących do szkoły - wszystkie w przepisowych mundurkach, w odpowiednim dla danej szkoły kolorze. Są kolorowe - czerwone, żółte, zielone - wygrywają w porównaniu z nie tak dawno noszonymi w Polsce granatowymi "fartuszkami".
Mieszkamy w hotelu "Sa Mesa Inn", skapanym w girlandach kwiatów, wyposażonym we wszystkie potrzebne wygody, łącznie z basenem i kawiarnią "na pokładzie'. Gdybyśmy jeszcze mieli czas korzystać z tych wszystkich wygód.
"Radośnie" budziliśmy się około godziny 7, aby zdążyć na zaplanowane około godziny 8 śniadanie. Szczęśliwy posiadacz budzika, każdego dnia narażał swoje życie, dzwoniąc do kolejnego pokoju z umówioną wcześniej pobudką.
Nasz pobyt w Meksyku i USA został perfekcyjnie przygotowany pod względem organizacyjnym. Tempo było jednak zawrotne - każdy dzień spędzaliśmy poza hotelem, zwiedzając okoliczne miasta i poznając atrakcje, którymi przyciągają turystów.
Podziwialiśmy więc w Ensenadzie morskie gejzery, które wyrzucają w powietrze słoną wodę na wysokość ponad osiemnastu metrów, odwiedziliśmy położone nad samym oceanie Rosarito, Mexicali - stolicę stanu Baja California, skosztowaliśmy znakomitego miejscowego piwa Tecate, produkowanego w mieście o tej samej nazwie.
Wieczorami odbywały się nasze koncerty, każdego dnia przynajmniej jeden. Po kilku dniach weszliśmy w taki rytm, że praktycznie jeszcze trochę i przestalibyśmy potrzebować "przerywników' granych przez naszą kapelę po to, aby zdążyć się przebrać.
O naszym zmęczeniu najlepiej świadczył fakt, że zabrakło naszych zabaw, urządzanych przez Zespół w czasie wyjazdu, zwykle każdego wieczoru.
Tym razem wygrywał sen. A rano - telefon dzwoni! Śniadanie!
Jeżeli ktoś lubi jedynie delikatne smaki, nie pozostawało mu zbyt wiele potraw do wyboru. Natomiast smakosze ostrej kuchni czuli się tutaj jak w raju. Nasze kubki smakowe zostały wystawione na nie lada próbę, bowiem możliwości łączenia smaków w kuchni meksykańskiej okazały się wprost nieograniczone.
Przede wszystkim chilli i ostra, czerwona papryka - tego nigdy nie mogło zabraknąć. Delikatne w smaku tortillas, w połączeniu z ostrymi potrawami, szybko traciły swój atrybut.
W czasie serwowanych nam posiłków nie mogło również zabraknąć tradycyjnej, osławionej meksykańskiej tequili; wymagana w tym przypadku sól i cytryna stała na każdym stole, bez wyjątku.
Meksykanie tak jak i większość z nas, uwielbiają słodycze. Poznaliśmy więc odmianę meksykańskiego budyniu, galaretki, ciastek i ciasteczek, a nawet lizaków. Te ostatnie wywarły na mnie szczególne wrażenie - gdy po chwili konsumpcji okazało się, że jest to lizak z chilli.
Trwały najczęściej około godziny, publiczność
przyjmowała Zespół "Katowice" bardzo ciepło.
Tańczyliśmy zarówno dla kilkuletnich dzieci, które
odwiedziliśmy w szkole, jak i dla publiczności
zgromadzonej w teatrach Mexicali i Tijuany.
Z pewnością każdy z nas wspomina je inaczej i
przeżywał je właściwie dla siebie.
Na mnie osobiście największe wrażenie zrobił jeden ze wspólnych koncertów z naszymi gospodarzami - zespołem "Ticuan". Gdy stałam w kulisach wpatrzona w to, co się działo na scenie, przewijała się przede mną historia Meksyku zobrazowana w tańcu. Chyba żadnej innej lekcji historii nie będę wspominać z większym sentymentem.
Z pewnością do bardziej atrakcyjnych należały również dwa koncerty, które Zespół "Katowice" dał w San Diego (USA).
Wzięliśmy udział w festiwalu zorganizowanym przez amerykańską Polonię. Przez pierwsze godziny naszego pobytu wśród rodaków, o tym, że jesteśmy na amerykańskiej ziemi, przypominały nam jedynie wnuki naszych gospodarzy mówiące najczęściej tylko po angielsku. Niespodzianką była dla nas polska kuchnia serwowana w czasie dwóch dni festiwalu w San Diego. Jakże niesamowicie smakowały tutaj gołąbki, bigos, placki ziemniaczane czy tradycyjne polskie ciasta.
Samo miasto i okolice mieliśmy okazję poznać dzięki uprzejmości rodzin polonijnych, które nas u siebie przyjmowały.
A wieczorami czekały nas, jak zwykle, koncerty. Tym razem jednak publiczność śpiewała razem z nami piosenki, które przywiozła tutaj z rodzinnych stron.
Droga powrotna zajęła nam ponad czterdzieści godzin, wliczając w to także kilkugodzinny pobyt w Los Angeles. W "mieście aniołów' mieliśmy okazję zobaczyć m. in. słynne Hollywood wraz z Aleją Gwiazd, a dzielnicę zarezerwowana dla gwiazd i gwiazdeczek amerykańskiego kina - Beverly Hills, podziwialiśmy jedynie zza szyb autokaru.
W końcu wsiadamy do samolotu, a z nami wszystko to, co przeżyliśmy w ciągu tych dwóch tygodni. Symbolem tego są nasze opalone twarze, sombrera trzymane w rękach i mnóstwo drobiazgów - pamiątek, które zabieramy ze sobą do domów. Jesteśmy zmęczeni i śpiący, w samolocie próbujemy ustalić, która jest aktualnie godzina. Wybieramy dwie alternatywy - dla jednych odnośnikiem pozostaje jeszcze na krótko czas obowiązujący w Meksyku, dla drugich obowiązujący w Polsce.
Wakacje dobiegają końca, tym razem dla nas dopiero w październiku. Wracamy na studia, gdzie straszą już pierwsze kolokwia, do pracy, a także do naszych zespołowych prób.
Te ostatnie są dla nas w tym roku szczególnie
ważne - w maju 1999 roku Studencki Zespół Pieśni i
Tańca "Katowice" UŚ obchodzi swoje trzydziestolecie.
W związku z tym chcemy się zaprezentować jak
najlepiej. Trzymajcie za nas kciuki!