Rozmowa z fizykiem, prof. dr. hab. Jerzym Zioło, Dziekanem Wydziału Matematyki Fizyki i Chemii.

O POCIĄGACH, FIZYCE I DZIECIACH

Redakcja "Przekroju" od pewnego czasu gromadzi zbiór eksponatów do Muzeum Rzeczy Nieistniejących. Ostatnio jego zbiory powiększyły się o najbardziej przerażający pociąg świata - wyruszający ze stacji A i jadący do stacji B, poruszający się ze stałą prędkością... Ten potworny pojazd jest utrapieniem wielu uczniów.

Czy Pana Profesora skojarzenia ze szkolną fizyką też są takie?

Nie, takie nie. Fizykę ze szkoły średniej pamiętam trochę inaczej. Wprawdzie od czasu do czasu jeździły także pociągi w różne strony z różnymi prędkościami, ale przede wszystkim prawie na każdej lekcji prowadziliśmy doświadczenia w pracowni fizycznej i wspólnie rozwiązywaliśmy zadania. Moje dzieci i wielu ich kolegów traktuje fizykę jako coś niezrozumiałego i niepotrzebnego, a na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, w okresie zimnej wojny fizyka jako dyscyplina o strategicznym znaczeniu była przedmiotem ważnym, cieszącym się powszechnym zainteresowaniem i szacunkiem. Bez znajomości fizyki trudno było dostać się na atrakcyjne wówczas kierunki studiów.

Czy pamięta Pan Profesor pierwszą lekcję fizyki w szkole?

Nie pamiętam. Nie jestem nawet przekonany, czy w szkole podstawowej prowadzono lekcje fizyki, nie przypominam sobie, kto jej uczył. Natomiast z czasów licealnych doskonale pamiętam nauczycielkę fizyki, która była również moją wychowawczynią.

Kiedy więc nastąpił moment fascynacji fizyką?

Aż do matury nie miałem zamiaru zostać fizykiem, chociaż to właśnie fizykę wybrałem na maturze jako przedmiot dodatkowy. Na coś trzeba było się zdecydować, a ten przedmiot nie sprawiał mi kłopotów. Natomiast niemalże od zawsze interesowałem się różnymi ciekawostkami naukowymi i technicznymi. Przez szereg lat prenumerowałem "Młodego Technika", prowadziłem nawet zeszyt, do którego wklejałem wycinki z gazet informujące o ciekawych, często wręcz sensacyjnych osiągnięciach naukowych czy technicznych.

Pamiętam doskonale uczucie zazdrości towarzyszące czytaniu informacji o wyczynie mojego amerykańskiego rówieśnika, który starą lodówkę przerobił na reaktor atomowy. Wtedy to zacząłem czytać książki traktujące o fizyce jądrowej. Ale reaktora nie byłem w stanie zbudować. W miarę poznawania podstaw tego działu fizyki zrozumiałem, że ta sensacyjna wiadomość z gazety była bzdurą, ale zmobilizowała mnie do poważnej lektury.

Nie próbował Pan budować podobnych urządzeń w domu?

Na taką skalę nie, aczkolwiek lubiłem powtarzać w domu eksperymenty, których nauczyłem się w szkole. W większości były to doświadczenia z chemii. Na szczęście nie wyrządziłem wiele szkód.

Co zatem wpłynęło na wybór kierunku studiów?

Moja nauczycielka uważała, że powinienem studiować fizykę. Na maturze był obecny przedstawiciel kuratorium i po egzaminie oboje, jak widać skutecznie, namówili mnie na fizykę.

Wcześniej zamierzałem studiować na Politechnice Gdańskiej, ale nie byłem zdecydowany na jakim kierunku, interesowało mnie też prawo, a jeszcze wcześniej, wprawdzie bardzo krótko, chciałem być lekarzem. Można powiedzieć, że zostałem fizykiem, ponieważ nie miałem do końca sprecyzowanych zainteresowań. Pewien wpływ na mój wybór miała również inna niż obecnie atmosfera wokół fizyki, w szczególności fizyki jądrowej. Fizyk jądrowy - brzmiało dumnie.

Gdzie rozpoczęła się studencka przygoda?

W Poznaniu. Pojechałem studiować fizykę, żeby nauczycielce sprawić przyjemność, a tam zafascynowała mnie matematyka. Na pierwszych dwóch latach dawka matematyki była większa niż fizyki. Już od pierwszych zajęć odkrywaliśmy nowe możliwości rozwiązywania w prosty sposób zadań, które do tej pory wydawały się bardzo trudne. Matematyka była spójna, elegancka, po prostu piękna.

Miałem szczęście, trafiłem na znakomitych wykładowców i, co było niezmiernie ważne, wspaniałych adiunktów (obecnie znanych profesorów jak Ciesielski, Semadeni, Musielak) prowadzących ćwiczenia z analizy, algebry i geometrii. Fizyka zdecydowanie przegrywała z matematyką. Podobały mi się tylko demonstracje do podstaw fizyki, do których w Poznaniu przywiązywano szczególną wagę. Ta fascynacja matematyką była powszechna na moim roku. Kilku kolegów przeniosło się na matematykę, ja zacząłem ją studiować po skończeniu fizyki.

I skończył Pan?

Nie skończyłem, dobrnąłem do czwartego roku.

Jak to się stało, że jednak został Pan profesorem fizyki?

Od czwartego roku brałem stypendium fundowane przez Kuratorium w Koszalinie. Miałem zamiar uczyć w szkole, a zaocznie studiować na Politechnice Gdańskiej. Po egzaminie magisterskim kierownik Katedry, prof. Arkadiusz Piekara przystał na prośbę docenta Augusta Chełkowskiego i zaproponowano mi etat asystenta. Później z grupą fizyków, których "zebrał" prof. Chełkowski, przeniosłem się do Katowic.

Czy miał Pan ulubiony dział fizyki?

Nie, nie miałem. Zająłem się tym, co było poznańską specjalnością - mianowicie fizyką dielektryków. Chodziłem na wykłady monograficzne prof. Chełkowskiego, który był opiekunem mojej pracy magisterskiej. Promotorem był prof. Piekara, twórca poznańskiej fizyki.

Czy rozwój naukowy był naturalną konsekwencją zainteresowań? Kolejne stopnie akademickiej kariery dotyczyły tych samych obszarów badawczych?

Niezupełnie. Doktorat jeszcze dotyczył poznańskiego "kawałka" fizyki, natomiast habilitację już robiłem z działu fizyki, którego wtedy, gdy studiowałem, w ogóle nie było. Rozwój fizyki jest tak intensywny, że uczymy tego czego nas nie uczono. I to na uczelni jest normalne, że tworzy się ciągle coś nowego.

Jednak fizyka, szczególnie uniwersytecka, jest nauką wysoce teoretyczną.

Nie, tak nie jest. Zajmuję się fizyką eksperymentalną, która oczywiście ma związek z teorią, ale jest jej praktycznym sprawdzaniem. Taka praca przypomina zabawę dziecka, któremu radość sprawia działanie własnoręcznie zbudowanego statku napędzanego gumką albo latawca. Trzeba mieć sporo wiedzy praktycznej, żeby zrealizować dobry eksperyment,. W Poznaniu prof. Piekara wymagał od studentów własnoręcznie przygotowanego od podstaw doświadczenia. Umieliśmy posługiwać się maszynami do obróbki metali, lutować podstawowe układy elektroniczne, obrabiać szkło. To procentuje do dzisiaj, zresztą nie tylko w fizyce.

Czy można mówić, że mamy do czynienia z kryzysem fizyki?

Fizyka nie przeżywa kryzysu, wręcz przeciwnie, rozwija się dynamicznie jak nigdy dotąd. Straciła jedynie na popularności. Można powiedzieć, że fizycy płacą "frycowe" za swój wkład w rozwój techniki. Komputery, elektronika jest tak "zhumanizowana", że posługiwanie się sprzętem do niedawna przeznaczonym dla specjalistów jest bardzo proste. Nikt dzisiaj na przykład nie grzebie w telewizorze, jak to bywało jeszcze przed kilkunastu laty. W takiej samej sytuacji wobec wielu produktów techniki jest humanista czy np. fizyk. Fizyką zajmuje się wąska grupa ludzi. Zjawisko mniejszego zainteresowania tą dziedziną wiedzy obserwuje się nie tylko w Polsce, gdzie indziej sytuacja jest pod tym względem podobna. Obecnie humanistyka ma "swoje pięć minut". Znacznie trudniej dostać się na kulturoznawstwo czy bibliotekarstwo niż na elektronikę czy automatykę - do niedawna bardzo oblegane kierunki studiów.

Pan Profesor opanował pracę z komputerem?

Potrafię posługiwać się komputerem w takim stopniu w jakim jest mi to potrzebne. Mam kolegów fizyków, którzy pracę z komputerem traktują wręcz jako drugi zawód. Fizycy jako informatycy są "w cenie".

Pana nigdy nie kusił ten kierunek rozwoju?

Mnie kusi wiele rzeczy, ale nie mam czasu, żeby się nimi zajmować.

Lubi Pan Profesor pracę w laboratorium?

Bardzo lubię. Wiele urządzeń, to wynik naszych oryginalnych opracowań. W ciągu ostatnich lat setki tysięcy dolarów wydaliśmy w Zakładzie Fizyki Molekularnej na zakup najnowocześniejszej aparatury. Nasze laboratoria nie różnią się od czołowych na świecie. Praca w nich jest prawdziwą przyjemnością, zwłaszcza wtedy, gdy udaje się uzyskać ciekawe wyniki.

Czy w rodzinie ktoś odziedziczył Pańskie zdolności do nauk ścisłych?

Moje trzy córy, które są już formalnie dojrzałe lub bliskie tego, nie lubią fizyki, ani jej nie znają. Mój ośmioletni syn, zapytany w szkole, kim chce być, odpowiedział - fizykiem. Zobaczymy, w jego wieku chciałem być księdzem.

Rozwiązuje Pan zadania domowe dzieci?

Często. Na ogół z matematyki. Mam jakąś zasługę w tym, że wszystkie bardzo lubią matematykę i są w niej niezłe. Mój drugoklasista jest jeszcze dość samodzielny, także w matematyce. Może już tak zostanie.

Jest Pan Profesor członkiem społeczności akademickiej. Czym jest dla Pana Uczelnia?

Jest wyjątkowym miejscem, gdzie w harmonii współistnieją dość odległe od siebie dyscypliny naukowe. To fascynujące, że humanista i matematyk czy fizyk znajdują wspólne tematy, razem rozwiązują problemy uczelni. Ponadto ciągły kontakt z młodymi, inteligentnymi ludźmi jest źródłem wielu radości.

Czuje się Pan tu jak w domu?

Tak, czasami lepiej niż w domu. Tu po południu mam spokój, w domu natomiast czworo dzieci. Ale do domu wracam równie chętnie, jak następnego dnia idę na uczelnię.