Gdyby "Gazeta Uniwersytecka" była normalnym, zwykłym dziennikiem czy tygodnikiem, to dzisiejszy mój tekst byłby niechybnie efektem takiej oto, wyimaginowanej rozmowy, którą przeprowadziłby ze mną jej Redaktor naczelny:
Red. nacz. - Co wy mi tu Parzniewski za bzdury przynosicie. Brać mi ten śmietnik z biurka! Kalendarz Parzniewski posiadacie?
Ja - Posłusznie melduję, że posiadam.
Red. nacz. - No to co my teraz mamy?
Ja - 2000 rok.
Red. nacz. - Idiota! Wakacje mamy. Wakacje. A czego brakuje naszemu czytelnikowi podczas wakacji?
Ja - Pieniędzy... ?
Red. nacz. - Strachu! Parzniewski. Strachu! Ludzie jadą na te wakacje i przestają myśleć o szefie, złośliwej teściowej, podatkach, grupowych zwolnieniach itd. Oczywiście, tak jest przez pierwsze dni urlopu. Pełny komfort i spokój. Ale póżniej zaczyna im czegoś brakować. Zaczynają tęsknić za swoim normalnym stanem pernamentnego stresu. I waszym Parzniewski obowiązkiem jest im ten strach zabezpieczyć. Co podczas wakacji, każdy rozsądny dziennikarz nosi w kieszeni? Jak powiem, że buławę, to wam strzelę w pyska... Kleszcza Parzniewski. Kleszcza. Oczywiście kleszcza metaforycznego, którym straszy czytelników. Rzeczywiste kleszcze już się opatrzyły. Straszymy nimi bądź co bądź już od paru ładnych lat. Ponieważ inteligentni, to wy za bardzo nie jesteście, podrzucę wam, tak "na rybę" parę tematów do wykorzystania.
Chodźcie no tu bliżej. Co tam macie na czole?
Ja - Posłusznie melduję, że jakąś krostkę.
Red. nacz. - Krostkę, Krostkę... A o dżumie słyszeliście. A o cholerze, czarnej ospie? One też zaczynają się od niewinnej krostki. Pamiętajcie, że niejedna dobrze i w porę rozpropagowana epidemia uratowała więcej dziennikarskich tyłków niż pochłonęła ofiar. Dobra. Wanne Parzniewski macie?
Ja - Posłusznie melduję, że mam.
Red. nacz. - No to jak moczycie sobie te swoje brudne kulasy, to czy nie dochodzą was spod wanny jakieś dziwne szmery, trzaski, chlupoty? Zresztą nieważne. O małych krokodylkach wrzucanych do kanalizacji przez przemytników słyszeliście? No, to wy sobie tam drapiecie pumeksem pięty, a tam pod wanną taki wyrośnięty już krokodyl tylko czeka żeby was za coś skubnąć. O ile jest za co. Cha, Cha, cha. ! Jedźmy dalej. Kiedy za mojej pieniądze, którym opłacam wasze nieróbstwo, chlacie wódę, to przechylając szklankę nie odbiło wam się kiedyś...
Ja - ... oj, odbiło się, odbiło...
Red. nacz. - Milczeć! Nie odbiło wam się kiedyś na dnie szklanki rozgwieżdżone niebo? Nie pomyśleliście czasem, że tam gdzieś zapycha w kierunku Ziemi, przeoczona przez astronomów kometa, tylko po to, by zwalić wam się na ten głupi łeb?
Co wy Parzniewski macie taką durnowatą minę? Przecież to tylko przykłady...
Ja - Posłusznie melduję, że kleszcz przegryzł mi się przez kieszeń.
Być może nieco przesadziłem, ale jako czytelnik i widz nieustannie jestem straszony, szczególnie zaś w martwym dziennikarskim okresie jakim niewątpliwie są wakacje. Wyjątkowy jednak talent do straszenia mnie posiada (i to bez względu na porę roku) p. Krystyna Bochenek. Powiedzieć o pani Bochenek, że jest dziennikarką radia Katowice, to tak jak mówić o Wałęsie, że jest elektrykiem. Ona jest po prostu wszędzie w prasie, w radiu, w telewizji. Dochodzi do tego, że otwierając lodówkę mam poważne obawy, kogóż mogę tam zastać Pani redaktor ma solidna praktykę w straszeniu naszego biednego narodu. Kiedy tylko zbliża się termin corocznego powszechnego dyktanda dziennikarze, literaci, politycy i inne osoby publiczne, nie zasypiają inaczej niż ze słownikiem ortograficznym pod poduszką. Zawsze istnieje ryzyko, że może ciemną nocą wpaść pani Bochenek i z niewinnym uśmiechem odpytać z pisowni słowa gżegżółka czy piegża.
Straszenie dyktandem, to tylko drobiazg, choć nikt przezorny nie idzie na spotkanie z panią redaktor bez zaświadczenia o nieuleczalnej dysleksji. Ostatnio jednak p. Bochenek do spółki z p. Iwoną Schymallą zabrały się do straszenia Polaków, a to za sprawą swoich medycznych programów. na pierwszy ogień poszli nomen omen palacze tytoniu. Pierwszą ofiarą zaś Bochenkowego eksperymentu został Prof. Religa. Zmuszony do rzucenia nałogu, nasz czołowy kardiochirurg przeżywa teraz gehennę nikotynowego głodu. Do tego dochodzi jeszcze lęk, że natknie się przypadkiem na naszą bezwzględną bohaterkę, która każe mu chuchnąć i wyjąć zawartość kieszeni, by sprawdzić czy Profesor nie podpala sobie po kryjomu gdzieś na dachu kliniki. Pacjenci Prof. Religi szykując się do operacji szeptają błagalnie: zapal se pan jednego, tak dla spokojności. Nic z tego jednak. Profesor trzyma się dzielnie. Na wszelki wypadek jednak nie zdejmuje dzień i w nocy chirurgicznej maski, by nie ulec pokusie włożenia do ust papierosa. Być może to właśnie jest przyczyna rezygnacji Profesora z kandydowania w uzupełniających wyborach do Senatu RP. No bo jak tu przemawiać w masce na twarzy, tym bardziej do słuchaczy podnoszących ze strachu ręce do góry.
Podczas trwania wspomnianego już programu, gdy widzowie (palący) walczyli z roztrzęsionymi nerwami, a pani Bochenek z panią Schymallą o miano telewizyjnej gwiazdy, na dole ekranu co jakiś czas pojawiał się napis informujący ileż osób zmarło na raka od początku trwania emisji. Liczby te były tak ogromne, iż w pewnym momencie zaistniało podejrzenie, że w przypadku przedłużenia się programu na świecie pozostają jedynie obie prowadzące. Złośliwi twierdzą, że owi nieszczęśnicy wybrali śmierć jako mniejsze zło w porównaniu z audycją Od A do Zdrowia. To jednak chyba przesada. Taka alternatywa byłaby jednak zrozumiała w przypadku innej inicjatywy p. Bochenek czyli organizowanego przez nią zlotu Krystyn. Ta kuriozalna impreza, to ciężkie wyzwanie dla tych wszystkich, którzy uważają, iż los obdarzył ich poczuciem humoru. Jest to jednocześnie dowód na to, że telewizja lubując się w prezentowaniu różnych nieszczęść takich jak trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów czy występy naszej reprezentacji nie mogła przegapić tak smakowitego kąska jak przedsięwzięcie p. Bochenek.
Nasz niezmordowany gejzer pomysłów, przebiera swoje imienniczki za żołnierzy lub czarownice - co oczywiście gwarantuje wspaniałą zabawę - i obwozi to panopticum po tych rejonach kraju, którym do tej pory los zaoszczędził większych klęsk i teraz nawet nie spodziewają się co to znaczy stawić czoła nieokiełznanej wesołości rozbawionych pań.
Strach przed p. Bochenek sprawia, że imprezom tym zawsze patronuje jakiś urzędnik wysokiego szczebla. Jest to całkiem zrozumiałe. Udział w takim widowisku, wśród popisujących się Krystynek (oj, jakie jesteśmy dowcipne, oj, jakie zabawne) wspaniale hartuje polityków. Po takich imieninach nawet dymisję przyjmuje się z ulgą i radosnym uśmiechem na twarzy.
Z pewnością są wśród państwa i tacy, którzy pani redaktor się nie boją i z radością witają każdy nowy Bochenek przypadający średnio na ich głowę. mnie jednak wystarczy. Bo jak śpiewał Młynarski chleba dosyć - rośnie popyt na igrzyska.