Wiosna latoś obrodziła rankingami wyższych uczelni. Już w poprzednich latach poznański tygodnik "Wprost" publikował swój ranking szkół wyższych, ale przy całym szacunku dla redaktorów tego poczytnego pisma, publicystyczne opakowanie tekstu nie mogło wzbudzić zaufania w kręgach akademickich, które widząc wynik zaraz dopytują w jaki sposób go uzyskano. Tego niestety nie można się było dowiedzieć z tekstów przeznaczonych do przeczytania w pół godziny. Jednak w tym roku ukazało się kilka nowych rankingów, z których trzy - oprócz wspomnianej listy tygodnika "Wprost" - spotkały się z dużym zainteresowaniem, zmuszając do reakcji milczące dotąd usta uczelnianych decydentów. Mam na myśli zestawienia opracowane przez "Politykę", "Rzeczpospolitą" i przede wszystkim przez miesięcznik "Perspektywy". Ten ostatni został szczególnie nagłośniony i tym samym uznany za miarodajny - takie bowiem prawa panują w medialnej dżungli.
Jeśli ośmielam się zabrać głos po prof. Januszu Janeczku, który obszernie odniósł się do wyników rankingów w poprzednim numerze "Gazety Uniwersyteckiej", to tylko dlatego, że zdaję sobie sprawę z tego, iż fakty prasowe w naszym kraju są rzeczywistością, z którą muszą się liczyć nie tylko politycy, czy inne osoby publiczne - wywierają one coraz większy wpływ na działalność również takich instytucji jak szkoły wyższe. Niektórzy z nas dobrze jeszcze pamiętają nie do końca zasłużoną opinię "czerwonego uniwersytetu", jak określano "w Polsce" naszą uczelnię. Bardzo trudno komuś wytłumaczyć, że się nie jest wielbłądem, zwłaszcza, że wbrew pozorom to ludzie o wysokim standardzie intelektualnym najmocniej przywiązują się do swoich przekonań - tym mocniej, im słabsze są dowody wspierające te przekonania. Tak więc również obecna pozycja rankingowa, żeby użyć słów prof. Janeczka "w dolnej strefie stanów średnich", może na długie lata stać się naszym garbem. W dodatku garb ten zaszkodzi nie tylko naszej urodzie, ale może obniżyć naszą pozycję na rynku edukacyjnym, co w dobie konkurencji odbije się na stanie finansów uniwersytetu. Podczas ostatniej sesji egzaminacyjnej rozmawiałem ze studentką MiSMaP-u, która przyznała, iż od dawna myślała o takich studiach międzywydziałowych i była już gotowa wybrać się na nie do Warszawy. Zdecydowała się na Uniwersytet Śląski, gdy przeczytała w gazecie codziennej informację o utworzeniu i u nas tej formy edukacyjnej. To przykład dla nas pozytywny, ale skoro dzienniki mogą nam przysparzać kandydatów, to zapewne mogą ich też odbierać: bezkrytyczna wiara w słowo drukowane przemija dopiero około magisterium, a w niektórych przypadkach utrzymuje się nawet po doktoracie. Być może nie ma powodu do bicia na alarm, jeśli bierzemy pod uwagę jedynie wskaźniki ilościowe, również w tym roku liczba kandydatów do pobierania nauk w naszej wszechnicy wzrosła. Jednak uczelnia nie jest prostą kontynuacją systemu oświatowego. Wbrew nachalnemu pragmatyzmowi prezentowanemu przez edukacyjnych kapitalistów, uczelnia akademicka nie jest fabryką dyplomów. Jest przede wszystkim kreatorem elit, jakkolwiek brzmi to niezbyt poprawnie w świecie przesiąkniętym obłudą egalitaryzmu. Jeśli więc wskutek naszej złej pozycji w rankingach choć kilku wybitnych młodych ludzi zdecyduje się szukać wiedzy w innych ośrodkach, to straty nasze trudno będzie powetować. Dlatego o rankingach dyskutować moim zdaniem należy, a zwłaszcza należy w nich zajmować wyższe miejsca. Zżymanie się na wyniki plebiscytów oraz podważanie kompetencji ich twórców może być środkiem do uzyskania lepszej pozycji, ale nie może być celem samym w sobie - przypominałoby wówczas zasadę "stłucz pan termometr, to nie będziesz pan miał temperatury", wygłoszoną ongiś przez byłego prezydenta III RP.
Można się oczywiście pogodzić z niskimi notowaniami i zmienić szczytne założenia Misji Uniwersytetu na nieco mniej ambitne - w końcu na świecie tyle jest uczelni znacznie gorszych od naszej, a jeszcze przez parę lat popyt na dyplomy nie zmaleje, więc po co się wysilać? Mam jednak nadzieję, że wciąż jeszcze nie trzeba tłumaczyć, dlaczego taka kapitulacja jest nie do przyjęcia dla społeczności Uniwersytetu.
Jedną z metod poprawy byłoby zorganizowanie kolejnego rankingu, w którym pomiar wypadłby bardziej pomyślnie. Jednak nie sądzę, żeby nas było stać na przeprowadzenie odpowiednich badań z zachowaniem należytych wymogów rzetelności. Zresztą mnożenie rankingów już zaowocowało parkinsonowskim syndromem skupienia wysiłków danej instytucji na samej sobie. Oto w ostatnim czerwcowym numerze "Polityka" zamieszcza relację ze zorganizowanej przez siebie dyskusji na temat rankingów. Poniżej znajdujemy komentarz redaktora naczelnego, który ustosunkowuje się do opublikowanego w Rzeczpospolitej" (nr 129) komentarza prof. Rockiego, rektora SGH, na temat wartości poszczególnych rankingów. Ponieważ prof. Rocki nie okazał entuzjazmu dla poczynań "Polityki" i "Wprost", red. Baczyński nie omieszkał podkreślić, iż to właśnie prof. Rocki jest autorem najwyżej przez siebie ocenionego rankingu "Perspektyw". Zapewne wzajemnym złośliwościom nie będzie końca, zaś wkrótce można oczekiwać rozwinięcia się nowej formy, której początek dał rektor SGH: rankingu rankingów.
Przypuśćmy jednak na chwilę, że traktujemy poważnie te wszystkie wyniki - nie jest to łatwe, bo niektóre spośród nich różnią się znacznie w zależności od autora badania. Zapewne chcielibyśmy wypaść w następnych latach lepiej niż dotychczas. Spytajmy więc po leninowsku: co robić? W tym właśnie jest cały problem. Przeglądamy rankingowe rubryki - a z wyjątkiem "Perspektyw" są one nader ogólnikowe i nie pozwalają domyślać się wyników cząstkowych. Co możemy poprawić? Kupić więcej książek do biblioteki - wpływ na końcowy wynik: 1%. Zaprenumerować więcej czasopism krajowych - wpływ: 0, 1%. Sprowadzić więcej studentów obcokrajowców - wpływ: 0, 4%. Pogonić doktorów i doktorów habilitowanych, żeby awan-sowali naukowo - wpływ: 7, 5%. Uzyskać lepszą kategorię w KBN-ie - wpływ: 7, 5%. Przez "wpływ" rozumiem tutaj wagę, jaką dany wskaźnik ma w tworzeniu ostatecznego indeksu, a dane pochodzą z zasad wprowadzonych przez prof. Rockiego. Największe wagi (po 25%) mają jednak opinie środowiska pracodawców oraz liderów środowiska akademickiego i członków PAN. Oba te wskaźniki odzwierciedlają tzw. "prestiż" uczelni i w sumie mają taki sam wpływ na pozycję rankingową jak wymierne sukcesy naukowe, dydaktyczne, biblioteczne i wielokulturowe razem wzięte. Trudno dyskutować z przekonaniami liderów polskiego życia naukowego. Ich opinie są z pewnością solidnie ugruntowane od lat. Z tego powodu niełatwo je zmienić, bowiem prestiż cechuje się pewną bezwładnością: trudno się go dorobić, ale też "nuworysze" muszą długo się starać, aby ktoś dostrzegł, iż dokonują czegoś więcej niż ugruntowane sławy. Prof. Handke (krakus!) w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" (nr 129) powiedział tak: "To, co się w tej chwili dzieje wokół Uniwersytetu Jagiellońskiego czy Wyższej Szkoły Biznesu z Nowego Sącza, to spora przesada. Powiedzmy, że należałoby im się liderowanie, ale z wynikiem najwyżej o parę punktów wyższym niż konkurencja. A zazwyczaj wypadają o klasę lepiej". Trudno jednak, żeby tak się nie działo. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie walczył z poglądem, że w stolicy mieści się najsilniejszy ośrodek naukowy w kraju, albo, że UJ cieszy się zasłużonym szacunkiem. W takiej sytuacji umożliwienie wytypowania jedynie trzech uczelni (jak w "Perspektywach") albo podanie jednej i ewentualnie dorzucenie dodatkowych (jak to uczyniła "Rzeczpospolita" szeregując poszczególne kierunki studiów), wypacza ogólny wynik: większość punktów uzyskują dwie czy trzy uczelnie, a reszta ląduje gdzieś na poziomie zero, gdzie nawet jedno wskazanie może wypchnąć kogoś na trzecią czy czwartą pozycję w kraju. Jak wiadomo, wśród ślepców jednooki jest królem. W tzw. rankingu A "Rzeczpospolitej" (ustawionym wg opinii naukowców) na trzech pierwszych miejscach pojawiają się z reguły szkoły warszawskie i krakowskie, sporadycznie poznańskie i wrocławskie. A co z resztą? Reszta pojawia się w rankingu B, ułożonym według dostarczonych przez uczelnie danych "mierzalnych", odzwierciedlających rozwój kadry naukowej, publikacje itp. I tak np. psychologia z Uniwersytetów Śląskiego i Wrocławskiego, sklasyfikowane odpowiednio na miejscach 10. i 11. w rankingu A, w rankingu B. zajęły miejsca 2. i 1., co "Rzeczpospolita" (nr 119) skomentowała tytułem "Rozbieżność trudna do wytłumaczenia". Może nie aż tak trudna, jeśli ją porównać z trudnością poprawienia swojej pozycji w rankingu opartym na odczuciach i przesądach bardziej niż na faktach.
Jeśli odczucia liderów polskiej nauki połączone z metodą układania listy na zasadzie "the winner takes all" mogą tylko trochę wypaczać rzeczywistość, to nieporozumieniem wydaje się przyznanie przez "Perspektywy" takiej samej wagi opinii pracodawców. J. Baczyński we wspomnianym komentarzu ("Polityka" nr 26) pisze: "(... ) przedstawiciele pracodawców [powiedzieli nam], że źródłem ich wiedzy o tym, która uczelnia jest lepsza, a która gorsza są... publikowane rankingi. " Niech i tak będzie, ale wówczas z rankingami jest tak, jak z testami na inteligencję - złośliwi twierdzą, iż testy na inteligencję badają jedynie umiejętność rozwiązywania testów na inteligencję. Zanim twórca jakiegoś następnego rankingu nauki polskiej sięgnie po metodę audio-tele, warto by spytać, dlaczego zamiast opinii nie poproszono o wykaz liczbowy ostatnio zatrudnionych absolwentów według rozbicia na uczelnie, które ukończyli. No tak, to by było trudne. Znacznie łatwiej postawić trzy krzyżyki: UW jeden, UJ jeden i jeszcze jeden SGH. Nawiasem mówiąc dziwne, że wśród wielu firm typujących najlepsze uczelnie nie ma ani jednej szkoły, za to..., nie, nie będziemy tu jednak uprawiać antyreklamy, poza tym lepiej nie podawać tych, którzy może akurat nas wskazali. W każdym razie siłę dyplomu można chyba zmierzyć nie tylko analizując poziom sentymentów szefa nawet dużej korporacji. Przyznaję, nie jestem w stanie podać danych statystycznych i być może moje obserwacje są wyrywkowe, ale gdy pomyślę o tych wszystkich absolwentach mojej macierzystej matematyki, którzy znaleźli dobrze płatną pracę w bankach - niektórzy z nich "podbijają" teraz rynek warszawski - to sądzę, że siła ich dyplomu jest całkiem niezła, chociaż szefowie instytucji finansowych nie zawsze zdają sobie sprawę, iż zatrudniają ludzi nie z tych uczelni, które lubią. Byłoby może celowe, żebyśmy mieli jakieś pojęcie o tym, gdzie pracują nasi absolwenci - taki argument może się przydać w przyszłości. W każdym razie sądzę, że waga 25% przyznana opinii przedsiębiorców to w tej chwili gruba przesada.
Prof. Rocki wykładając zasady swojego rankingu w "Perspektywach" kładzie nacisk na "egzogeniczność" źródeł wobec ocenianych uczelni, z których korzystał. Szkoda, że w dobie coraz większej internacjonalizacji nie tylko nauki, ale i edukacji w rankingach raczej rzadko uwzględnia się pozycję poszczególnych instytutów czy kierunków w stosunku do ich odpowiedników za granicą. Może warto byłoby wziąć pod uwagę możliwości kontynuowania, bądź łączenia studiów w danej uczelni ze studiami poza krajem - zdaje się, że studenci coraz częściej o to pytają. Podobnie, mierząc sukcesy naukowe warto by może spytać o poziom współpracy międzynarodowej: liczbę wspólnych projektów, wymianę profesorów czy udział w konferencjach. Nauka nie zna granic i niekiedy partnerów znajduje daleko stąd, zaś powiedzenie, iż nikt nie jest prorokiem we własnym kraju ma wymiar nie tylko biblijny. Myślę, że powinno się też uwzględniać wpływ na inne ośrodki krajowe - znów odwołam się do mojego macierzystego wydziału, gdzie kształcimy doktorantów z kilku uczelni południowej Polski.
Chcąc zatem poprawić nasz medialny wizerunek - a jeszcze raz chciałbym podkreślić, że nie jest to obojętne, bo jak stwierdził jeden z dyskutantów w redakcji "Polityki" młodzi ludzie pytają o radę swoich rodziców, ci zaś chętnie ufają kolorowym czasopismom - powinniśmy zmienić obiegowe opinie, co wydaje się zamiarem raczej strategicznym niż możliwym do zrealizowania w krótkim czasie. Nieco bardziej realistyczne wydaje się poprawienie tych wskaźników, które można zmierzyć obiektywnie; szkoda, że ich waga jest tak mała. Oczywiście i tutaj zmiany nie pojawiają się z dnia na dzień. Awanse naukowe muszą trwać, ale dzięki stanowczej polityce władz rektorskich można się spodziewać odpowiednich rezultatów. Podobnie jest z dopasowaniem poziomu "produkcji" naukowej do formalnych wymagań KBN-u. Dobrym przykładem, świadczącym, że nic nie jest przesądzone, jawi się Wydział RTV, który dziś ma I kategorię KBN-u, a jeszcze niedawno był o włos od rozwiązania, gdy Uniwersytet szukał sposobu na przejście do klasy uczelni autonomicznych. Niestety są też przykłady odwrotne: trudno wprost uwierzyć, że taka potęga naukowa jak WPiA uzyskał zaledwie kategorię IV. Od kilku lat pojawiają się wymagania publikacji w czasopismach z tzw. listy filadelfijskiej. Początkowo traktowane przez wielu jako dziwactwo i kontestowane jako kryterium rozdziału środków nie do końca znajdujące podstawę prawną, wymaganie to staje się nolens volens coraz powszechniej akceptowane. Zmniejsza ono co prawda wolność publikowania i prowadzi do niezręcznych sytuacji, w których muszę prosić moich amerykańskich współautorów, abyśmy nie posyłali naszej pracy do upatrzonego przez nich bardzo dobrego polskiego czasopisma tylko dlatego, że nie figuruje ono na amerykańskiej liście, o której istnieniu dowiedzieli się ode mnie. Jednak jestem przekonany, iż w ciągu najbliższych lat nasz udział w punktowanych publikacjach znacząco się zwiększy. Rzecz jasna inni też będą się kierować podobnymi przesłankami, co zapewne doprowadzi do kolejnej zmiany kryteriów i znów może się okazać, iż względnie stoimy w miejscu. Dlatego byłoby sensowne, aby coraz więcej naszych przedstawicieli uczestniczyło w gremiach ustalających nowe zasady punktowania. W przeciwnym razie wciąż będziemy w sytuacji lekkoatlety Korzeniowskiego, który idzie i idzie, aż go zdyskwalifikują sędziowie - lekkoatleta twierdzi, że główną przyczyną takiego stanu rzeczy jest brak Polaków we władzach odpowiedniej federacji. W tym kontekście warto by się zainteresować pozycją rankingową uczelni, których przedstawiciele formułują odpowiednie kryteria.
Dość istotnym elementem oceny rankingowej są opinie studentów o warunkach studiowania. Każdy, kto zechce wysłuchać skarg młodych ludzi "polujących" na pracowników, których przy pewnej dozie szczęścia można "złapać" tylko w czwartek między trzecią a wpół do czwartej, przyzna, że jest tu sporo do zrobienia.
A tak w ogóle - róbmy swoje. I róbmy to porządnie.