Siedzieliśmy w jadalni na drewnianych ławkach ustawionych w krąg. Na zewnątrz było prawie 40 stopni Celsjusza, a nam mówiono o tym, że nie wolno żadnego dziecka brać na ręce, przytulać czy zostawać z nim sam na sam. Dostałam nawet kilka książek na ten temat. Kiedy przyjechał pierwszy autobus, z którego wysypała się gromadka piszczących maluchów, wiedziałam, że szkolenie nie ma z rzeczywistością zbyt wiele wspólnego. Dzieciaki wdrapały mi się na ręce pierwszego dnia i najchętniej nie zeszłyby z nich przez cały czas trwania turnusu. Książeczki schowałam na dno szuflady.
Tak zaczęła się moja wakacyjna przygoda za Oceanem, gdzie pojechałam za pośrednictwem Camp America - organizacji, która umożliwia studentom z Europy wyjazd do Stanów Zjednoczonych. Warunek jest prosty - trzeba znać język angielski i przepracować na obcej ziemi co najmniej osiem tygodni. Potem można wrócić do domu albo zwiedzać.
Ja pracowałam jako wychowawca grupy młodszych dziewcząt (6-10 lat), instruktor Ropes Course (zajęcia sportowe z użyciem lin, drewnianych ścian, opon i własnej inwencji twórczej) oraz pomagałam na basenie. To akurat nie jest normalna sytuacja. Najczęściej jest się albo wychowawcą, albo instruktorem jednej dziedziny. Jednak po dwóch tygodniach dużą część personelu z mojego obozu wyrzucono. Najczęstszą przyczyną zwolnień było lekceważenie swoich obowiązków. Dlatego ci, którzy zostali, zyskali nowe obowiązki.
Czy bałam się jechać? Nie. Nawet nie miałam na to czasu. Pierwszego kwietnia dostałam zawiadomienie, że znaleziono mi miejsce na obozie w Virginii. W pierwszej chwili myślałam, że to Prima Aprylis. Siedziałam w pokoju na podłodze i gdy już piąty raz przeczytałam dokumenty, uwierzyłam. Potem wszystko potoczyło się jak w kalejdoskopie - zapłacić ubezpieczenie, wypełnić formularze szczepień, zadeklarować datę powrotu, złożyć podanie o wizę. Co tydzień dostawałam jakieś nowe dokumenty i równie często musiałam coś odsyłać. Napięcie rosło.
Camp America opłaca samolot do Stanów i z powrotem, ale z Londynu. Do stolicy Wielkiej Brytanii trzeba dostać się na własną rękę. Wsiadłam więc pewnego czerwcowego ranka do autokaru i pożegnałam się z Polską na trzy miesiące. Sama nie byłam ani przez moment. Gdy tylko rozstawałam się z jedną, niedawno poznaną osobą, zaraz spotykałam następnego towarzysza podróży. Dwa dni w Londynie spędziłam z Kasią. Widziałyśmy zmianę warty przed Pałacem Buckingham, karmiłyśmy gołębie na Trafalgar Square i piłyśmy kawę w małej kawiarence. Noc oczywiście na Heatrow. Tam śpi większość ludzi, jadących na Camp America. Właściwie trudno jest mówić o śnie, bo przez pół nocy trwały pogaduchy w międzynarodowym gronie. Odloty mieliśmy o różnych godzinach. Pożegnaniom nie było końca.
Kiedy odbierałam swój bilet na samolot, poznałam Marielle z Holandii, która też leciała do Virginii. Okazało się, że obie jesteśmy zakontraktowane na obozie Moss Hollow w Markham.
Boeningi są olbrzymie i mam nadzieję, że bezpieczne. Nic się nie może stać, bo to mój pierwszy lot - uspakajałam się w myślach. Stewardessa przez pomyłkę posadziła nas w klasie biznesowej, ale szybko naprawiła swój błąd. Szkoda! Za to pozwolono nam obejrzeć cocpit i porozmawiać z kapitanem. W samolocie poznałam Iana z Anglii i Petera z Czech. Obaj też podążali na Moss Hollow. Na lotnisku czekał na nas dyrektor obozu - Sam Gatwood.
Obóz położony jest w lesie i świetnie przygotowany na przyjęcie dzieci. Codziennie jednak walczyłam z chmarami moskitów, os i pająków (zdarzały się czarne wdowy). Mieliśmy też węże (w tym jeden gatunek jadowitych - ewentualna ofiara ma godzinę na podanie antidotum).
Każdy tydzień pracy zaczynał się dla mnie w poniedziałkowe samo południe, kiedy dzieci przyjeżdżały szkolnymi autobusami z Waszyngtonu. Mali Amerykanie ani przez moment nie sprawiali wrażenia onieśmielonych czy zagubionych. Od pierwszej minuty spędzonej na obozie czuli się jak u siebie w domu. Potrafili się zaprzyjaźnić w ciągu kilku chwil i równie szybko umieli stwierdzić, że ktoś nie nadaje się do lubienia.
Moss Hollow był obozem dla dzieci z rozbitych, biednych rodzin i marginesu społecznego, dlatego czasami maluchy przywoziły ze sobą tylko jedną koszulkę i torbę pełną zabawek. Gdy wracały na kolejny turnus, ich bagaże często nie nosiły żadnych śladów ingerencji rodziców. Po prostu - z czym dziecko przyjechało z obozu w sobotę, z tym było wysyłane na obóz w poniedziałek. W takich przypadkach zaczynaliśmy od prania. Oj, było ono potrzebne!
Wychowawca, to słowo, które nie oddaje pełni sytuacji w jakiej znajduje się Europejczyk na amerykańskim obozie. Ja byłam mamą, siostrą, koleżanką. Spędziłam wiele nocy, opowiadając moim dziewczynkom bajki, żeby tak bardzo nie tęskniły za rodzicami. Zawsze je czesałam, pilnowałam, aby założyły tenisówki, a nie lakierowane pantofelki i oczywiście myły zęby. Całe dnie spędzałyśmy razem. Jadłyśmy posiłki przy jednym stole. Chodziłyśmy na różne zajęcia i nawet odpoczywałyśmy razem. Na takim obozie trudno jest znaleźć momenty tylko dla siebie. Gdy udawało mi się zająć dziewczęta czymś, co nie wymagało mojej pomocy wtedy, jak na zawołanie, przybiegał sześcio- lub siedmioletni chłopiec, siadał mi na kolanach i prosił, żeby opowiedzieć mu o Polsce albo wdrapywał mi się na ręce i tylko chciał się przytulić tak, jak przytula się do swojej mamy.
Długo nie potrafiłam zrozumieć reakcji tych dzieci. Niektóre przyjeżdżały z radością i w ogóle nie chciały wracać do domu. Na obozie miały przecież basen, mnóstwo gier i zabaw, a przede wszystkim ludzi, którzy się o nich troszczyli. W domu najczęściej czekała na nich babcia albo ciocia, a rodzice mieszkali w innych stanach i widywali swoje pociechy przy okazji świąt. Pozostałe maluchy bardzo tęskniły do rodziców i tygodniowy pobyt poza domem nie sprawiał im radości. Jak się potem dowiedziałam, nie był on wcale tygodniowy. W Stanach rodzice są tak zapracowani, że nawet w wakacje nie mają czasu dla swych pociech. Odbierają je z jednego obozu i od razu zawożą na kolejny. Przestałam się dziwić, że dzieci tęsknią za telewizyjnymi kreskówkami i buziakiem na dobranoc.
Dni mijały mi bardzo szybko chyba dlatego, że czas mieliśmy zorganizowany co do minuty (w stwierdzeniu tym nie ma żadnej przesady). Poranna gimnastyka o siódmej trzydzieści, sześć zajęć z instruktorami oraz codzienna porcja pływania, a wszystko to przeplatane posiłkami. Dziewczynki najbardziej lubiły plastykę. Robiły wtedy nieskończone ilości łańcuszków i bransoletek z kolorowych koralików, malowały obrazki i pisały na nich krótkie historyjki. Każda praca powstawała z myślą o konkretnej osobie. W ciągu godziny potrafiły zrobić kilka rzeczy - lalkę ze skrawków materiału dla mamy, motyla malowanego na drewnie dla babci. Zawsze też miały coś dla mnie - rysunek własnej dłoni, kompozycję z listków, bukiecik bibułowych kwiatków. Nie mogłam przywieźć ze sobą wszystkiego, ale kilka takich drobiazgów mam. Czuję się dziwnie, bo tak, jakbym tam gdzieś za Oceanem miała kolejną rodzinę - dzieci, które ja wspominam i które pamiętają o mnie. Wczoraj dostałam kartkę od siedmioletniej Cherise. Napisała, że za mną tęskni. Zrobiło mi się cieplej na sercu.
W każdym tygodniu przygotowywana była Noc Talentów. Pod okiem instruktorów powstawały przedstawienia, układy taneczne, śpiewali soliści i całe zespoły. Idea była prosta - każde dziecko ma jakiś talent, a więc może go zaprezentować. Nawet początkowo oporni wychowankowie chcieli wystąpić na scenie. Nie było świateł jupiterów i blasków rampy, ale były gromkie brawa. To dawało dzieciakom wiele satysfakcji.
Zajęciem, które zespalało wszystkie siły i serca, była Magiczna Olimpiada. Dzieci i wychowawcy, podzieleni na drużyny, rywalizowali ze sobą w różnych konkurencjach sportowych. Wyniki ogłaszano podczas wieczornego ogniska. Oczywiście każda drużyna miała tyle samo milionów punktów i pierwsze miejsce. Śmiechom nie było końca.
Był taki piątek, gdy usiedliśmy na drewnianych ławkach ustawionych w kształcie koła. Zapadł zmrok. Ognisko się już paliło. dzieci śpiewały obozowe piosenki. My siedzieliśmy w milczeniu. To był ostatni wieczór na obozie Moss Hollow. Trochę żal wyjeżdżać. Zrobiło się sentymentalnie. Pochowaliśmy w pamięci wspomnienia, spakowaliśmy bagaże. Wczesnym rankiem zamknęliśmy za sobą drzwi samochodu i ruszyliśmy zwiedzać Stany Zjednoczone. Magdalena Krzeczkowska