Z życia studentki filologii polskiej

PRZEBOJE SESYJNE

... Aż tu nagle w odległej galaktyce, na polonistyce - zaczęła się sesja. Koszmar każdego studenta, tzw. "zimówka". Ni stąd, ni zowąd zaczęto straszyć nas egzaminami i wszyscy w owczym pędzie zaczęliśmy (jak przystało na koty) zdobywać materiały, nadmiernie często korzystając z kserografu. Jeszcze przed sesją rozpoczął się megakoszmar - o jakim wspomniałam w ostatniej części - czyli LOGIKA (doprawdy nie wiem po co LOGIKA na FILOLOGII, przecież jesteśmy najbardziej nielogicznymi z logicznych). Pan Profesor z logiki był, ( i jest ), człowiekiem światłym, PONIEKĄD UPRZEJMYM, ale też potrafiącym zaleźć niejednej studentce za skórę. Jak od wieków bowiem wiadomo - w logice nie ma zbyt wielu wyjątków - każdy musi zdać egzamin, a mężczyźni radzą sobie lepiej. Niestety, my - kobiety nie jesteśmy zbyt logiczne (ja przynajmniej do takowych nie należę - choć oczywiście były dziewczyny, z których nasz "UKOCHANY" Pan Profesor był dumny). Tak więc koszmar był wręcz nielogiczny. Wystarczyło być przecież tylko aktywnym (zebrać plusy - jak w przedszkolu) na zajęciach i zostać zwolnionym (!) z egzaminu. Niestety dla mnie było to rzeczą niewykonalną. W mojej karierze "logistki" zebrałam minus - za brak pewności siebie (i wiedzy oczywiście) oraz plus na pokrycie straty. Zapisałam się niestety (a może na szczęście? ) w pamięci Pana Profesora do grupy osób tępych - o czym nieomieszkał nas Pan Profesor powiadomić na jednych z zajęć. Pamiętam tylko, że mówił coś o mądrości dzieci w podstawówce i koni - o nas niestety nie wspomniał. Doprowadzając moją koleżankę (która już wtedy miała wrzody żołądka) prawie do płaczu przy odpowiedzi - wyjaśnił nam, że taka jest Jego rola - musi nas "wybijać z rytmu", po prostu pokazywał nam kto "jest górą". I muszę przyznać, że w moim przypadku Panu Profesorowi się udało. Test napisałam na ocenę dostateczną, ale Pan Profesor stwierdził, że nie ma podstawy na zaliczenie mi semestru. To już było przecież przesadą. Wiem, że dostateczny to żadne wyżyny intelektualne, ale jest to zawsze "docha", a nie "pała". Cóż, siła wyższa. Test poprawkowy - to była dopiero zmora. Na szczęście takich jak ja "orłów" było trochę więcej, choć muszę przyznać, że nie była to cała rzesza świty studenckiej. Jakimś cudem udało mi się go zdać (doprawdy nie wiem jak, ale dokładnie pamiętam w jakich warunkach - pusta sala, kilku studentek w niej i ten stres!). Tak więc miałam pierwszą ocenę w indeksie. Brzmiało to: logika - dostateczny. Do dziś nie wiem, czy nie lepiej byłoby pozalepiać te pierwsze strony, na tej trójczynie przecież się nie skończyło. Następny w kolejności był egzamin z historii. No i tutaj dopiero zaczął się CYRK. O tym jak nas straszono - wiemy tylko my. Pan doktor, który egzaminował wtedy cały rok, jest osobą bardzo ekscentryczną. Po prostu ma swoje upodobania. O tych upodobaniach Pana doktora można napisać książkę, tak więc ograniczę się do tego jednego zdania. Straszono nas tak potwornie, że uczyłyśmy się nawet piosenek patriotycznych na pamięć. Ze mną znowu był problem, ponieważ nie umiem śpiewać. Tak więc jedna rzecz "odpadła mi". Zagadnień egzaminacyjnych było strasznie dużo (chyba około 170). Ja po stresie z logiką - po prostu nie byłam w stanie usiąść i się uczyć. Zamiast przysiąść przysłowiowych fałdów patrzyłam spokojnie na kolejne filmy, oglądałam wiadomości (trzy razy dziennie!) i robiłam dosłownie wszystko, żeby tylko nie podchodzić do oczywiście pożyczonych notatek. Zdałam znowu chyba cudem, albo po prostu z litości Pan Doktor wpisał mi do indeksu kolejną "dochę". Cieszyłam się jak dziecko gdy wyszłam z sali, jednym słowem: "Nie taki diabeł straszny, jak go malują. "- bo historia była wtedy dla mnie ogromnym stresem, wręcz kulą u nogi (a jestem raczej niska, tak więc 72 lata Historii Polski były sporym ciężarem). Niestety to nie był koniec moich "przebojów sesyjnych". Byłam takim... (trudno mi nawet siebie nazwać), że jako jedyna z grupy "oblałam" kolokwium, a raczej repetytorium (z całego średniowiecza) z historii literatury. Miałam się przygotować. I miałam szczere chęci, żeby to zrobić. Niestety zasnęłam nad książkami. Do dziś nie wiem czy Pan doktor, który prowadził owe zajęcia uwierzył mi w to, że po prostu zasnęłam (jak na studentkę filologii polskiej, z dobrze rozwiniętą wyobraźnią, ta wymówka musiała brzmieć okropnie infantylnie). Pan doktor uśmiechnął się tylko i powiedział, że mam przyjść jeszcze raz - tym razem wyspana - co uczyniłam.

Wyspana chyba nie byłam, ale przyszłam. Przygotowana też nie byłam ( co zresztą odbiło się na moim późniejszym egzaminie). Pan doktor jest jednak człowiekiem bardzo wyrozumiałym i zaliczył mi semestr pomimo "czarnych dziur" jakie miał przedstawiony przeze mnie życiorys Długosza. Takim oto sposobem została mi do zaliczenia tylko (i aż!) GRAMATYKA OPISOWA. Jak już pisałam w pierwszej części - zalicza się ona do największych zmor studenta polonistyki. Dla mnie też takową była. Ileż trudu przysporzyło mi "ę" i "ą" fonetyczne tylko ja i Pani doktor wiemy. Zaliczałam te niby prościutkie tekściki trzy razy. Teraz, gdy sobie to przypominam, teksty naprawdę były proste, a fonetyka - rzeczywiście okazała się najprostszą częścią tej potwornej (ale i fascynującej mnie) gramatyki opisowej. Jestem osobą, która nienawidzi systemów i chyba dlatego one sprawiają mi tyle problemów. Gramatyka opisowa to nic innego jak system, który trzeba po prostu wykuć. Ja niestety nie lubię ( i nie umiem ) kucia na pamięć, dlatego tabelka fonetyczna ( wtajemniczeni wiedzą o co chodzi - po prostu zbiór głosek, przednio-, tylno- i inno- językowych) sprawiła mi mnóstwo kłopotów, a prawdę napisawszy nie umiem jej do dziś.

Znam tylko głoski szczelinowe jak "sz" i przedniojęzykowe, "Holoubkowske" "ł" (takie aktorskie). Byłam w euforii, gdy wreszcie zobaczyłam moją wypełnioną kartę egzaminacyjną (co prawda samymi trójczynami, ale pełną podpisów). Jedyną czwórkę (minus!) jaką miałam - otrzymałam z leksykografii i bibliografii językoznawczej. Był to przedmiot (wbrew nazwie) bardzo przyjemny. Zajmowaliśmy się po prostu słownikami (nie tylko Doroszewskiego, ale też np. słownikiem wulgaryzmów). Ktoś mógłby powiedzieć, że to nudne zajęcie, ale dla mnie były to jedne z przyjemniejszych ćwiczeń, a ponadto chwała prowadzącemu zajęcia Panu doktorowi za wspaniałe podejście do studentek (należę do "babskiej" grupy. Naprawdę szkoda mi było się rozstawać z leksykografią.

Skończyły się też czasy historii, zaczęły się za to nowe przedmioty, po prostu zaczął się semestr letni.

Z nowości na planie "letnim" mogłam między innymi zaobserwować psychologię. Bardzo się cieszyłam, ponieważ byłam zainteresowana psychologią od zawsze, a nigdy nie wystarczyło mi odwagi, żeby "iść" właśnie na ten kierunek. Wykłady były ciekawe treścią - jeżeli mogę to tak nazwać. Ćwiczenia za to były rzeczywiście pasjonujące. Oprócz omawianej literatury mogliśmy brać udział (jako króliki doświadczalne) w eksperymentach. To właśnie na tych ćwiczeniach dowiedziałam się czym jest relaksacja, frustracja i zaczęłam obydwie stosować w życiu. Muszę przyznać, że z "FRUSTRACYJĄ"- jak to ze staropolszczyzny nazwała moja koleżanka - poszło mi dużo lepiej. Frustrację mogłam też "oglądać" na ćwiczeniach z filmoznawstwa. Pani doktor, niestety, była klasycznym przypadkiem, z klasycznymi objawami (jak widać znajomość psychologii jest bardzo użyteczna w życiu codziennym). Wybrałam filmoznawstwo, ponieważ byłam i jestem zafascynowana filmem, ale Pani doktor (chyba jako bonus) dostarczała niezapomnianych przeżyć (chwilami czułam się jakbym grała w groteskowym, szkolnym horrorze). Pomimo tego, było naprawdę czym się zająć - tylko czasami wszyscy drżeliśmy ze strachu - ze względu na zły humor pani doktor (który zresztą bardzo szybko przeradzał się w stan niemalże euforyczny).

Poza tym zaczęły się wreszcie upragnione przeze mnie ćwiczenia z filozofii. I tutaj chylę czoło przed moim prowadzącym Panem magistrem, który zrobił doprawdy wszystko, żeby zainteresować nas filozofią, byłam oczarowana (nie tylko sposobem prowadzenia ćwiczeń, ale także erudycją Pana Magistra). Cóż jeszcze z nowości. LITERATURA STAROPOLSKA! Historią literatury staropolskiej zaczęto nas naprawdę straszyć. Moja grupa miała ogromne szczęście - trafiając na "naszego" Pana doktora - reszcie świata aż tak się nie poszczęściło i byli gnębieni do ostatku tchu przez swoich wykładowców (do nas Pan Doktor podchodził jak do dorosłych i odpowiedzialnych za siebie ludzi). Wracając - staropolszczyzna jest kolejną ze zmor, należało "połknąć" przecież ponad 300 lektur (włącznie z nadobowiązkowymi- za które mało kto się zabierał), a niektóre z nich, pomimo że napisane w języku polskim, wydawały się zupełnie obce. Ja nie należałam do tych "porządnych i obowiązkowych" studentek, co niestety odbiło się na moim egzaminie (cóż, zdawałam komis - czym się oczywiście nie szczycę - dlatego gorąco polecam czytanie lektur!).

Semestr letni należy do tych krótszych, więc jest też dużo mniej czasu na "międzysesyjne leniuchowanie" Poza przysypianiem na niektórych wykładach nic ciekawego się nie działo. Pogłębiły się tylko moje kłopoty z łaciną ( Pani mgr ucząca mnie- może z ręką na sercu potwierdzić, że jestem totalną "nogą" jeżeli chodzi o łacinę). W późniejszym czasie miałam dużo większe kłopoty niż inni ludzie.

Lato się zbliżało (maj, konwalie, skowronki, spacery, długie wieczory i jeszcze dłuższe dnie), człowiek się robił coraz bardziej leniwy, a egzaminy nadchodziły wielkimi (wręcz ogromnymi ) krokami (tzw. słoniowymi). Niestety były nieuniknione i ani się spostrzegłam jak nadszedł czerwiec i wielkie... buuum! Teraz mogę z przyjemnością nazwać to "koszmarem minionego lata". Ale o tym jak wyglądał - już w następnej części...