Spotykam studenta, któremu poleciłem przeczytać pracę. Pytam, jak mu idzie. Mówi mi: już odbiłem. Rzecz dotyczy nie tylko studentów. Oto przychodzimy do czytelni. Zwraca naszą uwagę ciekawy artykuł. Nie będziemy jednak czytać, bo obok jest kserokopiarka. Po godzinie wychodzimy z kilkoma odbitkami. Kładziemy je w domu na stole. Mówimy, że przeczytamy później. Plik nie przeczytanych odbitek rośnie.
Te kilka zdań powyżej to plagiat ze znanego zachodniego felietonu. Oni tam też znają to zjawisko - może już odchodzące. A my dopiero wchodzimy.
Odwiedzający czytelnię, któremu wpadł w rękę ciekawy artykuł, w dawnych czasach po prostu by go przeczytał, coś może odnotował. Jeśli byłyby odsyłacze, zajrzałby gdzie trzeba. Wychodząc, miałby urobiony obraz problemu. Do papieru, który teraz wynosi, nie zajrzy. Zlekceważył prawa psychologii. Należałoby czytać kiedy ciekawość była pobudzona. Ma ona naturę emocji, a te są trudno odnawialne, jeśli minie ich chwila i miejsce.
Na naszych biurkach leżą stosy nie przeczytanych i nie mających szans na przeczytanie odbitek. Trudno je tam odszukać, więc jeśli przychodzi nam do nich zajrzeć, idziemy do czytelni, w której znajdujemy je w wiadomych miejscach.
Zużywa się przy tym papier, chociaż nie tu bije się rekordy.
Doktorat Profesora W. był pisany na maszynie, który mógł mieć raptem cztery przebitki. Przedtem pisany był "w kajecie". Teraz wydruk pisanej przez komputer pracy robi się po każdej poprawce. Można robić poprawki na ekranie monitora, ale komu się chce? Wydruk opatruje się datą. Są prace, które mają co kilka dni datowane wersje. Piszący te uwagi zaniedbał pisania dat, przez co zdarza mu się nie widzieć, czy nie czyta dawno poprawianych błędów. Po zakończeniu pracy autor ma teraz zwykle za sobą po kilkanaście jej wersji. Nie jest to żadną przesadą, jeśli ma się na uwadze prace wspólne, w których naturze leży przesyłanie aktualnych wersji współautorom. Praca jest zakończona, ale odbitki można robić dalej, bo drukarka jest pod ręką. Zanim ukaże się publikacja, praca jest już dawno przeczytana przez kogo trzeba.
Mało kto dziś pisze listy, więc - zdawałoby się - poczta nie powinna nas zalewać papierem. Ale tak nie jest. Dostajemy mnóstwo ofert polecających nam komputery i dostęp do rozmaitych systemów informacji. Ulotki wydawnicze rozrosły się do rozmiarów periodyków. Zachęca się nas do korzystania z grantów i stypendiów, przeważnie nie w tym przedziale wieku i nie w tej dyscyplinie, ale się je wysyła. Bywa, że oferty drukowane są jednostronnie a papier jest pierwszego gatunku. Widząc, że leżą bezużytecznie w hallu obok sali, w której odbywa się sympozjum, biorę ich całą setkę do teczki i piszę na ich odwrocie przez pół roku, nie patrząc na to co na pierwszej stronie.
W księgarniach pełno tytułów mało twórczych. To encyklopedie. Są encyklopedie powszechne, ale są i encyklopedie ptaków długodziobych. Samo patrzenie na jaskrawo kolorowe okładki niszczy wzrok. Żeby mieć biografię, kiedyś trzeba było być Napoleonem. Teraz nie trzeba. Gazeta jest gruba jak dawniej miesięcznik. Czyta się w niej jedną dziesiątą. Jeśli nie zużyty numer idzie na przemiał, to czy z niego będzie robiony następny? Trudno uwierzyć w tak idealny "recycling". W sklepach pakują nam w tekturki każdy drobiazg.
Winowajców jest tylu, że każdy może powiedzieć, że to nie on zjada papier.
Zużycie papieru jest rzeczą wymierną i są sposoby, aby je zmniejszyć. Można wrócić do pisania na maszynie a nawet piórem, kupić długie nożyce, klej w pojemniczku z nakrętką i biały korektor "Tipp-ex". Piszemy pierwszą wersję w kajecie ołówkiem mając pod ręką gumkę. Kserokopiarka, której rola w bibliotece jest wątpliwa (książki wkładane do kserokopiarki niszczą się), jest pożytecznym urządzeniem przy sporządzaniu ostatecznej wersji. Maszynopis, nawet pocięty, poklejony i poprawiony korektorem, całkiem dobrze wychodzi po skserowaniu.
Nie chodzi jednak o samo zużycie papieru, lecz również o stworzenie warunków do zmniejszenia inflacji informacyjnej. Nadmiar informacji zniechęca do sięgania po nią. Zaglądamy do co najwyżej co setnego czasopisma spośród ukazujących się w naszych kioskach i do co setnej książki. Ta jedna setna jest wzięta "z głowy", ale każda wielkość podana przez OBOP byłaby po prostu niewiarygodna wobec dewaluacji słowa drukowanego. Wiadomości "wyssane z palca" są w większej cenie.
Lichy papier i mażąca się farba nie dają szans na przetrwanie wartościowym nawet rzeczom i na przeczytanie ich przez potomność, tym bardziej że pojemność naszych archiwów i bibliotek jest na wyczerpaniu. Czytelnik jest już w cenie autora i stosunek 1 : 1 bywa realizowany. Wabienie kolorowymi okładkami nie pomaga. Wyprzedaż myśli, która nastąpiła w ostatnich latach za sprawą komputera ma swoją paralelę w dewastacji środowiska naturalnego dokonanego w ostatnich dziesięcioleciach, z tą jedynie różnicą, że to drugie widać gołym okiem. Tak jak nie wypoczywamy już nad czystymi rzekami, tak nie spotykamy się - wziąwszy do ręki książkę - z klarownością sienkiewiczowskiej narracji jak również z siłą przekonywania znanej nam publicystyki, jeszcze nie tak dawniej. Między doświadczeniem codziennym a literaturą znikła konieczna dla zaciekawienia się nią różnica potencjałów. Tę różnicę potencjałów utrzymuje - korzystając z braku jakiejkolwiek cenzury - prasa i literatura brukowa, ale nie o niej mowa. Komputer pozwala drukować wiele więcej niż to na co pozwalała trudniejsza w obsłudze prasa drukarska. Pisze się na tematy banalne, ale ponapoczynano i tematy ważne. Brak wykończenia jest jedną z cech neopublikacji. Komputer pośpiesza piszącego. Pozwalając na wiele wersji nie sprzyja sporządzeniu ostatecznej. Inflacją ogarnięte jest i piśmiennictwo naukowe, gdzie wspomniany stosunek 1 : 1 staje się dla pewnych dyscyplin codziennością.
Okiełznanie komputera i podporządkowanie go sobie jest koniecznością. Jeśli to nie nastąpi, staniemy przed dwoma skrajnościami. Jedna, to bunt i wyrzucanie tych urządzeń za okno. Druga, to podporządkowanie się tworzonemu przez nie nowemu ładowi, który nie zapowiada się ciekawie.