Nie mam innego wyjścia jak tylko przyznać się do miana laika i debiutanta, gdyż żadne z innych określeń nie pasowałyby do mojej obecnej sytuacji bardziej i lepiej. Na dodatek lista moich kontaktów z Uniwersytetem Śląskim w Katowicach, pominąwszy kilka emocjonujących dni lipcowych egzaminów wstępnych, nie obfituje niestety w żaden z interesującej masy szczegółów - ani tych pikantnych, ani mrożących krew w żyłach. Jestem więc sobie małą dziewczynką, która zarówno w murach tej uczelni jak i na łamach jej gazety pojawia się po raz pierwszy i każda napotkana tutaj osoba może mnie bez większych wyrzutów sumienia i żadnych konsekwencji zbyć leniwym ruchem dłoni albo nawet zupełnie nie zauważyć. Najbardziej przeraźliwym jest jednak fakt, że mimo wszystkich tych ułomności (tak boleśnie odczuwalnych), wbrew zdrowemu rozsądkowi, czuję nieodpartą chęć aby też napisać o festiwalu, co w zestawieniu z publikowanym powyżej artykułem Pana Jerzego Parzniewskiego być może utworzy bardziej zrównoważoną wewnętrznie całość. Rzucam się więc w rozfalowane morskie głębiny, a nad skutkami może wcale już nie będę musiała się zastanawiać.
Hasło: Festiwal (ten Międzynarodowy i Studencki i Folklorystyczny zarazem). Doprawdy zaskakujące jest jego zestawienie z lipcowym cuchnącym potopem czy innymi, niszczycielskimi kataklizmami. Nie sądzę, aby ktokolwiek tu ucierpiał, boć i materia zgoła jest odmienną.Jak tylko długo dane mi było przebywać wśród tworzących go ludzi ( a wliczam tu zarówno organizatorów, zaproszonych obcokrajowców, jak i publiczność) nikt nie zdradzał żadnych oznak przedśmiertnej agonii, no może katar, bo nie raz przyszło zespołom tańczyć na deszczu. Całość wirowała jednak wytrwale w ciągu owych dziesięciu programowych dni, czego owocem jest nie tylko grono ponownie zachwyconych "stałych bywalców" ale i przeciętnych oglądaczy oraz wszelkiego rodzaju przypadkowych przechodniów z ulic Sosnowca i Katowic. Gdzież tu nieszczęście i apokaliptyczne zawodzenia? Sześć zaproszonych do wzięcia udziału w festiwalu zespołów folklorystycznych reprezentowało wysoki przecież poziom artystyczny i wysoki stopień narodowego autentyzmu, czego koronnym dowodem niechaj będzie koncert Muzyki Ludowej na Zamku w Będzinie. Tam wśród tworzących szczególny nastrój murów można było zobaczyć i usłyszeć charakterystyczne dla danego kraju tańce, pieśni i instrumenty. Nie sądzę, aby nawet najbardziej wysublimowane gusta artystyczne zostały urażone podczas występów zespołu "Wołyń" z Ukrainy, tworzonego przez ludzi o wybitnych zdolnościach głosowych jak i tak zwanych ruchowo-tanecznych. I mimo, iż stwierdzenie to nie brzmi zbyt zachęcająco - efekt "w naturze" zapierał dech w piersiach (a właśnie, że tak!).
Bardzo oryginalny taniec (bez muzyki) zaprezentowany przez zespół "Zahumlie" z Czarnogóry raczej także daleki był od pretensjonalnych przytupów i podskoków. Za jego kultywowaniem przemawiała historia i patriotyzm wykonawców. Czy brzmi to zbyt górnolotnie? Może, ale coś jest przecież powodem tego, że swoje własne, ludowe piosenki wykonywano nie tylko na scenie, pod czujnym wzrokiem publiczności, ale i w autokarze i przy ognisku, i na schodach akademika. Owo nieuchwytne "coś" powoduje, że mimo, iż na festiwalowej dyskotece wszyscy wyglądali w miarę podobnie - to na scenie, podkreślone odpowiednim makijażem i strojem rzucały się w oczy właśnie te narodowe rysy twarzy, charakterystyczne dla każdej grupy.
Podziwiana obecnie, i co tu dużo kryć - ciekawa - muzyka folkowa nie przygarnie przecież wszystkich zapomnianych instrumentów, gestów, strojów, tańców... Proszę bardzo, niech rozwija się na zdrowie, ale przecież żaden z rockowych liderów nie będzie zimowymi wieczorami ćwiczył drobnych kroczków rodem z Łowicza czy "dalekiej Rumunii" (reprezentowanej przez grupę "Martisorul"). Fujara słowackich górali z zespołu "Orawan" nie znajdzie już zastosowania w żadnym innym miejscu niż festiwalowa estrada. A co z miłosnym tańcem Argentyńczyków, gdzie gest i ruch chusteczki zastępował słowa, a może nawet znaczył więcej niż one. Przykro jedynie, że już tylko skromną grupkę zapaleńców stać na regularne, męczące próby. Zespół "Katowice" miał niegdyś kilka składów - od przedszkola do klasy mistrzów! Potrzeba posiadania reprezentacyjnego zespołu przez Uniwersytet Śląski jest tym większa, że przyszło mu funkcjonować w regionie, gdzie o kulturę i tradycję szczególnie dbać trzeba. Zbyt wiele mieszkających tu osób spędza dzień pomiędzy zwałem węgla a pokrytym warstweką sadzy ekranem telewizora lub zalaną laserowym światłem dyskoteką, trzęsąc się od skocznych rytmów muzyki, nawet jeśli folkowej to...made in USA. Nikt się tutaj przesadnie nie rozczula nad poziomem artystycznym, a o estetycznym trudno tutaj w ogóle wspominać.
Aby jednak problem nie wyglądał zbyt różowo (nie jest to mój ulubiony kolor) - przejść należałoby do sfery finansów. Pieniądz od początków swojego funkcjonowania stanowił podłoże bezpieczne i trwałe - dopóty go nie brakło. Nie jest to jednak kwestia braku zainteresowania, ale raczej braku informacji.
Lata 90, wcale nie są najświetniejszymi latami dla festiwali i zespołu "Katowice". Bezwzględna Rawa kryzys ów jedynie pogłębiła. Droga ku chwale nadal istnieje, czas jednak najwyższy przestawić się z częstotliwości odbiorczych na nadawcze. Przykro, że uniwersytetowi mogłoby być żal pieniędzy na wspomaganie kultury własnego regionu. Jest to przecież jednostka niejako predystynowana do tego celu. Swoją drogą powszechnie wiadomo, że jakoś nikt ostatnio nie posiada żadnych nadprogramowych pieniędzy. Boże broń! Całe szczęście, że wyrosły nam ostatnio takie kwiatki jak sponsor, menadżer, reklama. Lokalne tradycje ulegają odrodzeniu i nic złego tkwić nie może w korzystaniu z tego nurtu. Wystarczy tylko wiedzieć gdzie wskaczyć, aby garstka entuzjastów ofiarujących na rzecz owego przesłowiowego hołubca tyle swego wolnego czasu mogła zarobić nie tylko na utrzymanie zespołu, ale i zwiedzić kawał świata. Zapraszam także do poznania innych entuzjastów, którzy z nieznanych powodów czynią te same szaleństwa, a nawet paradują w portkach dużo bardziej wymyślnych niż góralskie. Jest to już jednak zadanie domowe dla kierownictwa zespołu. Warto wiedzieć przecież na czym polega wcale nie taka dyskretna zresztą różnica między folklorem a folkową muzyką.
Jeśli największym błędem minionego systemu było nadmierne hołubienie folkloru właśnie, to ja postanawiam założyć Pierwszy Klub Miłośników Szczurów i Karaluchów Pozostałych po Wybuchu Bomby Atomowej.