Tęcza rozpięta między czernią a purpurą

W kwietniu 80 lat skończył gitarzysta Ritchie Blackmore – założyciel i lider (a niejednokrotnie także największa zmora) jednego z najsłynniejszych zespołów w historii rocka, czyli Deep Purple. Zaległe urodziny Czarnego Ryszarda potraktujmy jednak jako okazję do przywołania innej grupy, której przewodził (może nawet ważniejszej dla niego samego niż DP?), czyli Rainbow.

Zdjęcie okładki albumu On Stage
Zdjęcie okładki albumu On Stage

Kontynuujemy zatem przegląd wykonawców pamiętanych po latach i fetowanych w niewystarczającym stopniu. Rainbow zawsze był i nadal jest traktowany jak „ubogi krewny” Purpli – osobowo powiązany, muzycznie nieodległy, a rodzinnie potrzebny, bo dający możliwość wyszalenia się nie do końca poczytalnemu wujkowi Ryśkowi. Ja, oczywiście, takiego nastawienia nie podzielam, a pewnie odpowiada za to i moja wrodzona muzyczna przekora (która każe mi wskazywać jako ulubiony album DP wcale nie cieszące się największym uznaniem In Rock czy Machine Head, a Burn z Coverdale’em i Hughesem w miejsce „niezastępowalnych” Gillana i Glovera), i towarzyszące mi od dawna poczucie, że Purple jako zespół byli tylko w najlepszym wypadku sumą potencjałów poszczególnych (owszem, wybitnych) muzyków (ale często byli nawet czymś mniejszym niż ta suma). Twórczość Rainbow natomiast zawsze odbierałem jako równanie, w którym wartości nie tyle się dodaje, co wręcz mnoży.

Historia „Tęczy” bierze początek w zaproszeniu do nagrania utworu Black Sheep of the Family, które wiosną 1975 roku Blackmore wystosował do czterech muzyków amerykańskiego zespołu Elf (supportowali DP podczas trasy po USA, a wspomniani Glover i Gillan wyprodukowali debiut formacji trzy lata wcześniej). Ritchiemu zależało przede wszystkim na współpracy z wokalistą o nazwisku Ronnie James Dio. To on, niepozorny wzrostem, ale „boski” pod względem warunków głosowych, nadał tekstom Rainbow na trzech pierwszych płytach średniowieczno-fantastyczny posmak. To także Dio spopularyzował w środowisku rockowo-metalowym gest „diabelskich rogów”, które wcale nie są hołdem dla Szatana, a zabezpieczeniem przed działaniem ciemnych mocy – taki oto gest wykonywała bowiem babcia Ronniego, bardzo religijna (i chyba równie przesądna) kobieta o włoskich korzeniach. Drugim czynnikiem składającym się na tęczowy iloczyn był wybitny perkusista Cozy Powell (wcześniej grający z Jeffem Beckiem, a później m.in. z Whitesnake), skaptowany przez Blackmore’a po zwolnieniu muzyków Elf, co dokonało się właściwie nazajutrz po wydaniu debiutanckiej płyty, zatytułowanej… Ritchie Blackmore’s Rainbow.

Ryśkowi dość szybko znudziła się formuła estetyczna zaproponowana przez Dio i w jego miejsce zrekrutowany został Graham Bonnet – gość spoza hardrockowego światka i o zgoła niehardrockowym wyglądzie. Tytuł nagranego z nim albumu – Down to Earth – stanowił metaforę zejścia z baśniowych zamkowych wież, w których muzycy Rainbow przebywali za czasów Dio (porównajmy chociażby subtelną metaforykę Catch the Rainbow z dosadnością All Night Long…). Za mikrofonem stawali również Joe Lynn Turner, Dougie White (w latach 90.) oraz Ronnie Romero (podczas ostatniej reaktywacji w latach 2016–2019), ale żaden z nich, łącznie z Bonnetem, nie jest kojarzy się z Rainbow tak bardzo jak Dio.

Za szczytowe osiągnięcie grupy – nie tylko składu z Dio i Powellem (odszedł w 1980) – uważa się powszechnie album Rising (1976). Dla mnie jednak bezapelacyjnie najwspanialszym dokonaniem „Tęczy” jest młodsza o rok koncertówka On Stage. Zapomnijcie o Made in Japan DP, albowiem wskażę Wam rzecz jeszcze doskonalszą! To „tylko” sześć utworów, ale za to jakich: pędzące na złamanie karku Kill the King, słusznie przyspieszone względem oryginału studyjnego Man on the Silver Mountain, rozbudowane do ponad 15 minut Catch the Rainbow z ekstatyczną kulminacją, Mistreated (pochodzące ze wspomnianego Burn) z jakże odmienną od Coverdale’owskiej boleścią w głosie Dio, Sixteenth Century Greensleeves, przy którym zawsze żałuję, że segment rozpoczynający się od słów „Meet me when the sun is in the western sky” nie podlega repetycji oraz przedłużone Still I’m Sad – podobnie jak w oryginale The Yardbirds zaskakująco opatrzone tekstem, wersja Rainbow z debiutu była bowiem tylko instrumentalem…

Odkąd znam On Stage, przemnażam – zgodnie z prawidłami tej przedziwnej muzycznej matematyki – potencjały Blackmore’a, Dio i Powella. I dlatego zawsze wychodzi mi wynik wyższy niż w przypadku Deep Purple.

Autorzy: Tomasz Płosa
Fotografie: Tomasz Płosa