To jest historia o wakacjach 1998 roku – wspaniałym czasie przejściowym, kiedy za chwilę miała skończyć się ta okropna podstawówka i zacząć prawdziwa zabawa. Spędzałem wtedy sporo czasu ze starszym kolegą, synem sąsiada mojej babci, z którym robiliśmy rzeczy typowo chłopackie, czyli włóczęgi po polach i lasach, jakieś lokalne urbexy (rzekłbym: zanim to stało się modne), wysiadywanie ławek, jumanie jabłek z okolicznych ogrodów itp. Było też, a może przede wszystkim, słuchanie muzyki z kaset, w które, gdy stan portfela sprzyjał, zaopatrywaliśmy się najczęściej w tyskim Luzaku (nieodżałowanym, jak wszystkie pożarte przez cyfrę sklepy z płytami).
To ten czas, kiedy młody człowiek odkrywa wiele formatywnych dla niego rzeczy, w tym muzykę. Latem ’98 wielu artystów i płyt wielkich, dziś dla nas oczywistych, usłyszeliśmy po raz pierwszy, w tym zespół Black Sabbath i, oczywiście, Ozzy’ego Osbourne’a. Jakież to było uderzenie w te młode, nieskalane doświadczeniem umysły, jakbyśmy znaleźli pudełko ciasteczek z napisem „zjedz mnie” i postąpili zgodnie z instrukcją, doznając tym samym cudownej iluminacji, która na zawsze przeprojektuje nasze wszechświaty. To właśnie wtedy po raz pierwszy zabiło we mnie w pełni rockowo-metalowe serducho, które – mimo różnych wolt i poszukiwań – jakoś wciąż nie przestaje bić. Latem 1998 roku mieliśmy Sabbath Bloody Sabbath i jakiś greatest hits Black Sabbath, Ozzmosis Ozzy’ego i jego świeżą wtedy kompilację The Ozzman Cometh. To wystarczyło. Słuchaliśmy tego każdego dnia do końca wakacji i dyskutowaliśmy o Ozzym, który nie był dla nas wówczas kolejnym muzykiem, ale istotą jakby wyrwaną z niesamowitego komiksu czy książki fantasy. Muzyka oraz teksty Black Sabbath kreowały w naszych młodych głowach zupełnie nowe uniwersa, a wszystko – jak przystało na młodszych nastolatków – traktowaliśmy ze śmiertelną powagą. Od tamtego momentu kieszonkowe od rodziców lub dziadków, które dotąd przeznaczane było głównie na komiksy wydawane przez TM-Semic, otrzymało nowy cel: kasety, a później płyty, w dużej części Black Sabbath i Ozzy’ego.
Minęły prawie trzy dekady, jest rok 2025 i w moim życiu, to oczywiste, zmieniło się wiele, ale miłość do muzyki i jej fizycznych nośników nie przeminęła. Nawet jeśli moje gusta zdążyły ulec wielu rewolucjom, mutacjom i augmentacjom. Bohatera niniejszego tekstu udało mi się nawet zobaczyć w świetnej formie na żywo podczas organizowanego przez niego festiwalu Ozzfest, z którym trafił do katowickiego Spodka w 2002 roku. Był to jednocześnie czas, kiedy zacząłem tracić zainteresowanie Ozzym na poziomie zelockim. Emitowane w tym okresie reality show The Osbournes nie tylko pokazało nam, że Książę Ciemności jest w istocie pociesznym, średnio rozgarniętym tatuśkiem w bamboszach, ale również stało się przyczyną renesansu jego popularności, który poszedł w nie do końca zadowalającym mnie kierunku.
Mimo to, a także pomimo faktu, że albumy nagrywane przez Ozzy’ego po 2000 roku rzadko wzbudzały we mnie entuzjazm, pozostał on jednym z architektów mojej muzycznej wrażliwości. Był to zapewne ten Ozzy wyobrażony, którego nie pokazało mi jeszcze MTV po 2000 roku: dziki, przekorny, nieco komiksowy Książę Ciemności, Madman śpiewający My name is Lucifer, please take my hand – ten z płyt, klipów prezentowanych przez nieodżałowanego Tommy’ego Vance’a w programie Friday Rock Show na VH1, ze zdjęć w „Metal Hammerze” i fantastycznych opowieści syna sąsiadki mojej babci. To był – i chyba wciąż jest – mój Ozzy.
22 lipca 2025 roku dowiedzieliśmy się, że odszedł – nieco ponad dwa tygodnie po wielkim pożegnaniu ze sceną, w którym wziął udział 5 lipca podczas koncertu w rodzinnym Birmingham mimo fatalnego stanu zdrowia. Niby człowiek się spodziewał, że ta chwila nastąpi prędzej niż później, a jednak, gdy przyszła, ścisnęło w gardle, a oczy zaszły wodą. Również dlatego, że jego śmierć przywołała w mojej pamięci lato ’98 – czas jednej z moich muzycznych, ale też kulturowych inicjacji, w której Ozzy Osbourne odegrał jedną z kluczowych ról.
Lato ’25 – Ozzy schodzi ze sceny.