Przeczytajmy tę książkę

Ta książka jest właściwie o wszystkim, jeśli przez wszystko rozumieć to, co stanowi materię naszego życia, w którym rzeczy drobne i codzienne współistnieją z wielkimi wydarzeniami historycznymi. Z jednej strony codzienna krzątanina, z drugiej – wielka historia. W tej pierwszej jesteśmy ludźmi z imienia i nazwiska, w drugiej – najczęściej masą ludzką przesuwaną z miejsca w miejsce decyzjami polityków, którzy nie pytają nas o zdanie, a czasem nawet nie do końca wiedzą, o czym decydują. Jak Winston Churchill, który obstając w Jałcie przy tezie, że powojenna granica między Polską a Niemcami winna przebiegać Nysą Kłodzką, a nie Łużycką, przyznawał w pamiętnikach, że „nie był zupełnie pewien, gdzie są te wszystkie Nysy (…), bo początkowo obradowano bez map” (s. 40). Wiedza i niewiedza polityków miały jednak konkretne i dramatyczne skutki. Po wojnie na zachód ruszy 6,5 miliona Polaków, między konferencją w Poczdamie a 1949 rokiem 3,5 miliona Niemców zostanie wysiedlonych z ziem dawnej Rzeszy, a wcześniej niemieckie władze ewakuują ponad 6 milionów swych obywateli. Akcja „Wisła” przymusowo przesiedli 140 tysięcy Ukraińców na północ Polski. Rosjanie wywiozą 60 tysięcy Ślązaków w głąb Rosji, podobnie jak 480 tysięcy Ukraińców. W środku Europy dokonał się koniec świata. „Na ‘Ziemiach Odzyskanych’ światy kończą się co jakiś czas: na pograniczach przy okazji rozbiorów te polskie, po wojnie te niemieckie, w latach dziewięćdziesiątych te radzieckie” (s. 232).

Ludzie w nieustannym ruchu o niejasnym przeznaczeniu, jadą, idą, ze zwierzętami lub z jedną walizką, w bydlęcych wagonach lub węglarkach, zatrzymują się na pustych dworcach kolejowych, bo szyny pełnią dla nich rolę nici Ariadny. Andrzej Wróblewski na znakomitym obrazie utrwalił tych wędrowców: byłych żołnierzy okaleczonych przez wojnę, cywilów szukających swego miejsca w zrujnowanym świecie, dziecko – zapowiedź przyszłości, która wyłoni się z krwawego zamętu („lata pięćdziesiąte na Ziemiach Odzyskanych to początek boomu demograficznego”, s. 190). Przecież nie ma takiego końca, który nie byłby nowym początkiem – to podstawowa lekcja historii. Bo pisana odgórnymi dekretami historia nie pozwala ludziom Wróblewskiego w pełni zadecydować o sobie – za nimi, na ścianie, oficjalne, urzędowe plakaty zachęcają do wyjazdu na Ziemie Odzyskane, informują o posterunku MO i wreszcie – jakby na ironię – strzałka wskazuje drogę do punktu repatriacyjnego, a więc nie do miejsca przeznaczenia, lecz tylko kolejnego etapu wędrówki.

Historycy też nie potrafią okiełznać tej nagle otwartej przed Polską przestrzeni, o której nie bardzo wiadomo, jak mówić. Już w czasie II wojny światowej myślano o przesunięciu Polski na zachód, lecz aby to zrobić, należy „odzyskać” utracone terytoria. W 1943 roku deklaracja PPR głosi, że „musimy odzyskać ziemie etnograficznie polskie, wynarodowione i zgermanizowane przemocą” (s. 46), ale tu pojawia się problem niewątpliwie dla powojennych władz kłopotliwy: „skoro coś zostało odzyskane, to znaczy, że ktoś coś również stracił”, a miejsca opuszczone „przetrwają tylko w pamięci” (s. 67). A poza tym, ponieważ przesunięcia granic dokonywały się w wyniku krwawej wojny, ich ocena będzie różna zależnie nie tylko od oficjalnej polityki władz, ale przede wszystkim od doświadczeń dotychczasowych i nowo przybyłych mieszkańców. Zatem historia Ziem Odzyskanych nie jest jednoznaczna i opiera się sztywnym klasyfikacjom. „Terminy zdobycie, wyzwolenie dołączają do problematycznego ziemioodzyskańczego słownika, z którym tylko pozornie wiadomo, co zrobić” (s. 369).

To książka o ludziach i miejscach głęboko podwójnych. Spod napisu Wałcz jeszcze wyziera dająca się odczytać niemiecka nazwa Deutsche Krone, która, być może, chciała niemiecką koroną nobilitować prowincjonalne miasto, ale może też podsuwać myśl o polskim „krańcu”, „skraju”, a może nawet o nieodległej ziemi zwanej Krajną. Wszystko to zapisy historii, ale ich lektura to wywoływanie duchów; a te są obecne we wspomnieniach i pamiętnikach. Bo właśnie pamiętniki okazują się niezwykle dla Autorki istotne, ale też miała z czego czerpać, bowiem „powojenny boom pamiętnikarski w Polsce osiągnął rozmiary, które trudno sobie wyobrazić” – zapisano około trzech milionów stron (s. 10). W pewnym sensie ta tak bardzo zanurzona we wspomnieniach książka jest obrządkiem dziadów, wywoływaniem i wysłuchiwaniem duchów. „Lektura tych wspomnień przypomina czasem seans spirytystyczny” (s. 12) – stwierdza autorka. Ważna to książka i ważna lekcja uważnego nasłuchiwania danego nam czasu.

Karolina Ćwiek-Rogalska, Ziemie. Historie odzyskiwania i utraty, Wydawnictwo RN, Warszawa 2024, 431 ss.