Jako dad rocker (do przynależności do tej grupy przyznałem się niedawno) muszę wystąpić w obronie zespołu, który jest dla mnie numerem jeden. Podobno my, fani tej grupy, przyjmujemy jej twórczość bezkrytycznie. Najnowszy album pt. Songs of Surrender w założeniu jest próbą nowego spojrzenia na piosenki wydane w przeszłości. Czterdzieści utworów, które miały być wymyślone na nowo. Efekt? Krytyka i zarzuty o tzw. odcinanie kuponów, o rozleniwienie i żerowanie na portfelach fanów. Obrona U2 nie będzie łatwa.
Czy świat potrzebuje ich kolejnej płyty? Mnie Songs of Surrender przypadły do gustu. Trudno jest mi zachować obiektywizm, twierdzę jednak, że nawet jeżeli zespół przyznaje, że się poddaje, to nie jest to wywieszenie białej flagi na froncie artystycznym.
Przyjrzyjmy się historii Irlandczyków w pigułce. Zachwyt punkiem, później romans z twórcami muzyki ambientowej (Brian Eno!), fascynacja Ameryką, a dalej flirt z muzyką elektroniczną. Ich muzyczne poszukiwania zmieniły w ostatnich latach charakter – nie ma już głośnego wykrzykiwania manifestów o pokoju, jak podczas koncertu w Red Rocks. Coraz mniej jest też stadionowych szaleństw, jak podczas trasy ZooTV, gdy Bono wcielał się w rolę demonicznego MacPhisto i nękał telefonami George’a Busha. Docieramy do sedna problemu. U2 jest zespołem, który prezentował bardzo różne oblicza, ustrzegając się przy tym pozostawania w jednym miejscu i grania w jednym stylu. Takie działanie pozwoliło na pozyskanie nowych fanów, a jednocześnie powodowało niechęć sporej części tych, którzy bardziej utożsamiali się ze starymi pomysłami.
Skoro więc nie krzyczymy już o wielkich ideach, które mają zmienić świat, to po co nam nowy album U2? Songs of Surrender w założeniu jest zwieńczeniem tryptyku, który tworzą również płyty Songs of Innocence (2014) oraz Songs of Experience (2017). Ich tytuły odnosiły się do tomu poezji Williama Blake’a, w których autor podejmował temat różnych stanów ludzkiej duszy na początku i u schyłku życia. Aby zrozumieć, po co powstało Songs of Surrender, trzeba przyjąć kilka założeń. Pierwsze: wokalista U2 ma niezwykle niską samoocenę (tu pora na zdławiony śmiech niektórych redakcyjnych kolegów). O tym, jak wpływa to na twórczość U2, jest towarzysząca płycie książka Surrender. 40 piosenek, jedna opowieść. Opowieściom o utracie matki i muzyce, która uratowała nastoletniego Paula Hewsona przed marazmem życia w Irlandii lat 70., towarzyszą rozważania o roli muzyki, o poczuciu bycia niewystarczającym i o uciążliwym perfekcjonizmie. Drugie założenie: U2 to przedsiębiorstwo, które działa (niejednokrotnie z negatywnym skutkiem), aby dostarczyć nam nowych wrażeń, ale również – aby sprzedawać nam swoje produkty. Dlatego najnowszemu albumowi towarzyszy także film A Sort of Homecoming zrealizowany wspólnie z Davidem Lettermanem (polecam – jest naprawdę dobry!) oraz seria koncertów w Las Vegas, a właściwie na pustyni w Nevadzie, gdzie powstała wyjątkowa hala w kształcie kuli – jej gigantyczny ekran jest idealny do zaprezentowania z użyciem nowoczesnych technologii utworów z Achtung Baby. Założenie trzecie: gitarzysta The Edge powiedział kiedyś: „Jeżeli ktoś nie lubi naszej muzyki, to znaczy, że za słabo się stara”. The Joshua Tree trafiało do masowego odbiorcy. Te czasy minęły i aby zrozumieć więcej z Songs of Surrender, trzeba dowiedzieć się czegoś o życiu w Irlandii, trzeba dostrzegać drobne zmiany tekstów piosenek, trzeba wychwytywać niuanse wynikające z tego, jak zespół grał podczas tras koncertowych. Założenie czwarte: U2 trzeba zaufać – to może wywołać złe samopoczucie u zwolenników poglądu, że to nadawca ma postarać się o uwagę odbiorcy. Za właściwsze uważam podejście, w którym między nadawcą a odbiorcą panuje w tym zakresie równość. Dlaczego w tym dziwnym świecie mam nie ufać osobom, które tworzą piękną muzykę, chcą głośno mówić o miłości i poszukiwaniu prawdy? Jeśli grozi mi posądzenie o naiwność – nie mam z tym żadnego problemu.
Jeśli ktoś nie chce słuchać wszystkich 40 piosenek, podczas których Bono szepcze Wam do ucha, to zawsze można postarać się nieco słabiej i kupić wersję zawierającą tylko 16 piosenek. A jeśli ktoś zupełnie nie jest przekonany – Van Morrison wydał kolejny album. Jest świetny! Naprawdę. No i nie trzeba się przy nim wysilać ani trochę. Będzie też nowy Peter Gabriel – tam trzeba będzie postarać się nieco bardziej.