Wstrząsające zdjęcie z 1994 roku z Kigali, na którym mężczyzna, zapewne z plemienia Hutu, niesie coś, co wygląda na ramę tapczanu, a ledwie kilka kroków za nim leżą cztery ciała zamordowanych Tutsich. Przerażająca ekonomia nienawiści: gdy wyznaczy się grupy ludzi, których życie jest bez wartości, gdy odsądzi się ich od czci i wiary jako zadekretowanych wrogów tego, co „nasze”, łatwo już przyjdzie uruchomić maszynerię śmierci, a gdy ta wykona swoją robotę, wtedy trzeba wykazać się przytomnością umysłu, która nie pozwoli niczego zmarnować. Gdy zginie wróg, to, co po nim zostaje, jest nasze. Gospodarka, ta domowa i ta państwowa, wszystko wykorzysta, aby zbudować miejsce „idealne”, ogród lub miasto szczęśliwe i zdrowe; lecz aby to mogło się stać, najpierw trzeba zwalczyć wszelkimi sposobami tych, którzy niczym wirusy zatruwają ciało narodu, państwa, dzielnicy. Żaden ogród nie rozkwitnie bez pozbycia się chwastów, żadne miasto nie przetrwa, o ile nie zadba o to, by usunąć ze swych ulic tych, których wskaże jako nosicieli zarazy. Wynik: „Pół miliona Romów, 800 tysięcy Ormian czy Tutsich, 2 miliony Kambodżan, 5 milionów Ukraińców, 6 milionów Żydów” (s. 565). Tak przedstawia się historia końca XIX i XX wieku.
Okrucieństwu ludobójstwa zawsze towarzyszy niezmienny refren człowieka nagle obudzonego ze snu: Jak to było możliwe? Tak pytaliśmy siebie samych ponad rok temu, gdy sołdaci Putina bandycko najechali Ukrainę: Jak to możliwe? W Europie?! W XXI wieku?! Na naszym progu?! Mimo słusznego oburzenia pobrzmiewającego w tych okrzykach dowodzą one, jak silnie i skutecznie bronimy się przed samymi sobą i ukrytą w nas ciemnością, wypierając to, czym nie możemy się chwalić, co nie pasuje do naszego wizerunku i co burzy sposób i spokój naszego życia. Spokój, o którym chcemy myśleć jako o spokoju „świętym”. „Gdy wybuchła wojna na Ukrainie gazety pisały zdziwione, że po raz pierwszy od 1945 roku wojna powróciła do Europy – bo o Srebrenicy wszyscy już zdążyli zapomnieć” (s. 542). Porzucić mrzonkę świętego spokoju pozbawiającą nas pamięci i czujności wobec tego, co dzieje się dookoła – to nasze pierwsze zobowiązanie. Ale owo dookoła musimy rozumieć bardzo szeroko: wszak nie bez przyczyny mówi się o „europocentryzmie” będącym eleganckim określeniem mieszaniny zadufania i ślepoty na wszystko, co nie dotyczy Europy i jej interesów. W sierpniu 2001 roku serbski generał Radislav Krstić został skazany za ostatnie ludobójstwo XX wieku popełnione na Bośniakach, a my musimy pamiętać, że „to, co zdarzyło się w Srebrenicy, jest dziś niemal codziennością w innych częściach świata – wszędzie tam, gdzie jacyś obcy przeszkadzają jakimś »naszym«” (s. 505).
Ze studiów nad ludobójstwem wynika, jak bardzo wiąże się ono z poczuciem krzywdy i rodzącego się z niej pragnienia odwetu. Kto buduje politykę na nieustannym przedstawianiu swojskiego „my” jako ofiary historii, uruchamia procesy wykraczające daleko poza chwilę obecną. Zemsta nie zna ograniczenia w czasie; odwet nie ma terminu ważności: „Turcy stracili Bośnię w 1878 roku, ale zemstę na nich kontynuowano jeszcze, na rozkaz dr. Karadżicia, w Srebrenicy w 1995 roku” (s. 557). To nasze zobowiązanie drugie – zachować daleko idącą ostrożność wobec polityki ofiary i konieczności zemsty, która nie jest opatrzona żadną granicą czasową i może zostać w dowolnej chwili pobudzona do krwawego życia.
Aby dopełnić tego wymogu rozważnej ostrożności pozwalającej zdystansować się do euforii zbiorowych porywów, niezbędne jest zobowiązanie trzecie. Jest nim wymóg krytycznego dystansu wobec własnych wartości, tak by ustrzec się pokusy siłowego narzucania ich innym. To propozycja Václava Havla, który przepraszając za politykę Czechosłowacji wobec Romów, „buduje przeciwieństwo między reżimami totalitarnymi, które popełniają zbrodnie i je zakłamują, a społeczeństwem otwartym, które za własną przyjmuje historię wszystkich swych składowych” (s. 349). Także tych mniej chwalebnych i (dodajmy, spoglądając na nasze podwórko) czyni to nawet wtedy, gdy minister nauki zagrozi cofnięciem finansowania badań.
Jest to lektura wstrząsająca, ponieważ pokazuje także, że ani wykształcenie w doskonałych uniwersytetach (Ieng Sary), ani subtelne zainteresowania (Karadżić jest psychiatrą i poetą), ani długoletnie pokojowe sąsiedztwo codziennego życia nie stanowią gwarancji ochrony przed okrucieństwem, a droga prawna do karania odpowiedzialnych za zbrodnie ludobójstwa wymaga żmudnych dochodzeń, co sprawia, że „trudno jest skazać za ludobójstwo”, trzeba wszak wykazać, że „zbrodnia godziła w cały lud” i że był to „mord, a nie przesiedlenie” (s. 505). Wszak „ludzi można zabić. Ludzi można zjeść. Zrobią to inni ludzie. To proste” (s. 385). Zatrważająco proste.
Konstanty Gebert, Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło, Wydawnictwo Agora: Warszawa 2022, ss. 631.