Ja tymczasem proponuję wyjazd wirtualny. Mam przyjaciela w Izraelu, profesora znamienitej uczelni, nazwijmy go M.G. Przyjaciel ów, którego poznałem w ramach kontaktów naukowych, parę lat temu napisał do mnie z prośbą o pomoc w zdobyciu informacji na temat swojego ojca, który pochodził z Lublina. Udało mi się nawiązać kontakt z archiwum pa ń s twowy m w Lublinie, skąd ot r z yma ł em wyczerpujące wyjaśnienia i odpowiedzi na zadane pytania. W szczególności dotyczyły one aktu urodzenia sprzed I wojny, a więc pisanego cyrylicą i cytującego daty według „starego stylu”. Potem był odpis tego aktu po polsku, sporządzony przed II wojną w Lublinie. Oryginalny akt był sporządzony w miejscowości Wieniawa (dziś dzielnicy Lublina), w której mieściła się synagoga (dziś już nieistniejąca); do synagogi przyniesiono osiem dni po urodzeniu ojca M.G.
Tak mnie zainteresowała sprawa dokumentów, że spędziłem część wakacji na Lubelszczyźnie, zaglądając do wszelkich miejsc wspomnianych w papierach, w tym w książeczce wojskowej ojca przyjaciela. Była to pouczająca wizyta, z której zdałem relację M.G., którego przyszły ojciec w latach 30. XX wieku wyemigrował do Palestyny, co odnotowano w ówczesnym konsulacie polskim w Tel Awiwie.
Uporawszy się z problemem ojca, zapomniałbym, że przyjaciel miał też matkę. Jak się okazało, również urodzoną w Polsce i studiującą w Wilnie. Pod wrażeniem moich sukcesów odniesionych w Lublinie M.G. postanowił zainteresować mnie sprawą swej matki i prosił o sprawdzenie przebiegu jej studiów na Uniwersytecie Stefana Batorego. Ha, cóż łatwiejszego! Zdobyłem Lublin, dlaczego nie miałbym zdobyć Wilna? Wszelako była pandemia i kontakty bezpośrednie stały się utrudnione. Na szczęście udało mi się znaleźć w Internecie (cóż to za potężne narzędzie niekiedy!) profesora, który napisał artykuł o pewnej studentce polonistyki z Wilna, Polce narodowości żydowskiej. I to był trop, dzięki któremu udało się w końcu doprowadzić do odnalezienia śladów po R.F., matce M.G. Okazało się, że M.G. nie był świadom niektórych faktów z życia swojej mamy. Na przykład nie wiedział, że przez kilka lat uczęszczała do szkoły w Łodzi, dokąd wyjechała z całą rodziną. Być może, dedukował M.G., było to związane z fachem jej ojca, który zajmował się farbowaniem tkanin. Jakkolwiek było, powrócili do Wilna, gdzie R.F. ukończyła gimnazjum i wstąpiła na Uniwersytet Stefana Batorego, rozpoczynając studia na Wydziale Sztuk Pięknych. Po roku jednak, jak wnosimy z podania do dziekana, poprosiła o zgodę na przejście na Wydział Filologiczny. Uzyskała tę zgodę i podjęła studia polonistyczne; wśród wykładowców byli m.in. profesorowie Pigoń i Taszycki. Ukończyła 10 semestrów, ale nie ma jej nazwiska wśród absolwentów polonistyki wileńskiej. Stało się tak zapewne z powodu wyjazdu rodziny F. do Palestyny. I tu jednak rozciąga się tajemnica, nie do końca jest jasne, dlaczego panna F. nie ukończyła formalnie uniwersytetu, choć – jak się zdaje – nie była najgorszą studentką.
Ojciec panny F., jako się rzekło z zawodu farbiarz, musiał mieć do swej najstarszej córki specjalne podejście, zgadzając się na nieco ekstrawaganckie studia. Jej młodszy brat został inżynierem, specjalistą w przemyśle włókienniczym, a najmłodsza F. została księgową. Trudno powiedzieć, na co im się te umiejętności przydały w Palestynie, R.F. po kilku latach poznała młodego G., pobrali się i mieli syna: mojego przyjaciela, który po latach szuka śladów swojej rodziny.
Moje wakacje są związane z archiwalnymi poszukiwaniami. Z pewnością nie da się atmosfery archiwów porównać z powiewem świeżej bryzy lub widokiem szczytów. Ale przynajmniej nie ma paragonów grozy. Nawiasem mówiąc, słowo paragon wymawiał z wielkim obrzydzeniem mój nauczyciel angielskiego. „Co to jest, panie, ten pełregon?” – mawiał. Dla niego już samo słowo zapowiadało grozę.