Czy powieściopisarze kłamią? Jaka piosenka była inspiracją przy pisaniu powieści Ewa ze swych zgliszcz? Czy trudno jest tłumaczyć własne utwory na inny język? Jak znaleźć odpowiedni głos bohatera? Na te i inne pytania maurytyjska pisarka Ananda Devi odpowiedziała nam tuż przed odebraniem honorowego doktoratu Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach.
Narratorka Indyjskiego tanga odwiedza zaniedbaną dzielnicę Delhi. Nie czuje się tam bezpiecznie, a powietrze jest tak zanieczyszczone, że musi zatykać nos. Gdybyś pisała powieść albo opowiadanie, którego akcja toczy się w Katowicach, czy również poszukiwałabyś takich miejsc?
Miasta mnie fascynują – jak Port Louis, stolica Mauritiusu, która zainspirowała wiele moich powieści. Zawsze szukam serca danego miejsca, czegoś, co jest zarazem prawdziwe i trochę nierzeczywiste. Gdybym pisała o Katowicach, chciałabym pewnie zjechać na dół do kopalni, bo to ważna część historii tego regionu, świadomości jego mieszkańców, ich przeszłości i teraźniejszości.
W Twoich książkach kobiety starają się wyzwolić z męskiej opresji, odnajdują swoją tożsamość i seksualność. Czy uważasz się za pisarkę feministyczną?
Gdy byłam młodsza, przypinano mi pięć, sześć łatek – feministyczną, maurytyjską, indo-maurytyjską, frankofońską, postkolonialną... Feminizm w latach osiemdziesiątych cieszył się złą sławą, ale przebył od tego czasu długą drogę. Z czasem uświadomiłam sobie, że jego istotą jest walka, która ciągle trwa. Nawet jeżeli w niektórych częściach świata kobiety są wyzwolone, to w innych zupełnie nie, więc tak, uważam się za pisarkę feministyczną. Przede wszystkim za pisarkę humanistyczną, bo mężczyźni też stają się ofiarami opresji, na przestrzeni dziejów to jednak głównie kobiety były i są prześladowane. Opresja działa na różne sposoby. W świecie zachodnim ciało kobiece musi być zgodne z określonymi normami i trendami w mediach społecznościowych. Młode dziewczyny coraz bardziej ulegają presji wyglądu. Myślę, że następne pokolenie kobiet będzie z tego powodu bardzo zaburzone.
Czytając powieść Ewa ze swych zgliszcz, jesteśmy w stanie współczuć jej nastoletnim bohaterom, wśród których są zbir, gangster i prostytutka. Czy główny bohater Zielonego sari – stary lekarz, który zmienił życie kobiet ze swojej rodziny w piekło – również zasługuje na nasze współczucie?
Są momenty, kiedy doktor jest zabawny. Jest też scena z krową, w której pokazuje trochę człowieczeństwa w stosunku do zwierzęcia. Powieść Zielone sari jest oparta na prawdziwej historii, którą moja matka opowiedziała mi, kiedy byłam dzieckiem, o młodej kobiecie, której mąż wylał garnek z ryżem na jej głowę. Opowieść utkwiła mi w pamięci tak mocno, że musiałam napisać tę książkę. Próbowałam to zrobić trzy razy: najpierw z perspektywy wnuczki, co zupełnie nie wypaliło. Potem pomyślałam, że może punkt widzenia córki będzie właściwy, ale znów to zarzuciłam. Pewnego dnia zastanawiałam się, w jaki sposób opowiedzieć tę historię, i wtedy doktor tak jakby przemówił do mnie: „Może spróbujesz użyć mojego głosu?”. To było jak wewnętrzne wyzwanie. Wygląda na to, że musiałam dojrzeć do tego, aby napisać Zielone sari z perspektywy mężczyzny; w dodatku takiego, który stosuje przemoc, a z drugiej strony wchodzi w pewną interakcję z czytelnikiem. Kiedy już znalazłam właściwy głos w mojej głowie, pisanie poszło gładko.
Uważam, że kluczem do tej książki jest czytanie jej na dwa sposoby: na jednym poziomie odbieramy narrację doktora o tym, że przemoc jest dobra, że jest wyrazem jego łaski i miłości, a równocześnie dostrzegamy to, co jest pod powierzchnią, widzimy, przez co przechodzą kobiety w jego życiu. To bardzo złożona powieść. Nie było trudno ją napisać, kiedy już znalazłam głos doktora, ale najpierw musiałam dostać się do jego głowy, choć jestem jego zupełnym przeciwieństwem.
Czytelnicy Zielonego sari opowiadają mi, że czują się trochę tak, jak gdyby byli wewnątrz jego umysłu. Pyta ich: „A może czasami myślicie tak jak ja? Może wszyscy mamy podobne uprzedzenia wobec kobiet i mężczyzn?”. Jest okrutny, ale zarazem wciąga nas w swój sposób myślenia. Jego postawa pomaga nam przyjrzeć się samym sobie. Ludzie często postrzegają mnie jako osobę miłą, która dobrze żyje z innymi, doktor natomiast mówi: „Fajnie, że jesteś miła, ale co robisz, żeby zmienić świat, żeby pomagać innym? Robisz coś, czy tylko jesteś miła?”. Chociaż jest potworem, stawia pytania ważne dla każdego z nas. Myślę więc, że pod pewnym względami jesteśmy w stanie mu współczuć.
Często piszesz z perspektywy mężczyzny. Czy jest to dla Ciebie większe wyzwanie?
W pisarstwie od początku pociągał mnie fakt, że mogę stać się każdym i wszystkim. Już jako nastolatka pisałam z perspektywy czterdziestoletniego mężczyzny czy sześćdziesięcioletniej kobiety, a później nawet jaszczurki na ścianie, starając się przeniknąć do umysłu zwierzęcia. Trzeba tylko znaleźć odpowiedni głos.
Prof. Krzysztof Jarosz opowiadał niedawno o problemach z tłumaczeniem Twojej twórczości. Przykładowo w książce La Vie de Joséphin le fou znajduje się ważna gra słów w języku francuskim pomiędzy rzeczownikami morze (mer) i matka (mère), która nie istnieje po polsku. Przekładałaś własne książki, zapytam więc: czy uważasz, że Ananda Devi jest błogosławieństwem czy przekleństwem dla tłumacza?
Niektóre z moich powieści są łatwiejsze do tłumaczenia, linearne. Inne są bardziej poetyckie, a znaczenie w nich staje się płynne. Jeden fragment można interpretować na kilka sposobów. I tu pojawia się problem, bo trzeba podjąć decyzję: „A może trzeba ustalić znaczenie?”. Tłumacze często pytają mnie o konkretne miejsca w tekście.
I często frustrują ich Twoje odpowiedzi.
Oczywiście! Pytają: „Co miałaś na myśli?”, a ja nie wiem. Czasem zdanie lub obraz po prostu się pojawia, niemal podświadomie. Radzę więc tłumaczom, żeby wyzwolili się od słów. Niech znaczenie destyluje w ich głowach, dzięki czemu będą w stanie odtworzyć może nie dokładnie to samo, ale taki sam nastrój. To moja strategia przy tłumaczeniu własnych tekstów, którą chyba zdradzam bardziej niż inni tłumacze.
Czy ufasz sobie jako tłumaczce swoich utworów?
Powieść Pagli raczej napisałam od nowa po angielsku, niż przetłumaczyłam. Jest bardzo poetycka, ważne są w niej wszystkie dźwięki i aliteracje. Pozwoliłam więc, żeby prowadził mnie język, a nie pierwotne znaczenie tekstu. Poza tym niektóre fragmenty liryczne i poetyckie w języku francuskim brzmią przesadnie po angielsku, który jest o wiele bardziej powściągliwy. Tłumacząc własną twórczość, czasem dochodzę do wniosku, że mogłam coś napisać lepiej.
Innym ważnym własnym utworem, który przetłumaczyłam, jest zbiór wierszy o migrantach pt. Ceux du Large. W 2016 roku pojechałam na trasę literacką do USA, w czasie gdy trwała kampania wyborcza Donalda Trumpa. Postanowiłam wówczas zaprezentować te wiersze publiczności, gdyż Trump używał mowy nienawiści, opowiadając o murach i uprzedzeniach. Przepisałam więc cały tom od nowa po angielsku, a potem po kreolsku, żeby książka była jak najbardziej dostępna. Jeżeli to, co napisałam po angielsku, brzmiało lepiej, wracałam do francuskiego oryginału i go zmieniałam; kreolski też wtrącał swoje trzy grosze. To było jak dialog pomiędzy trzema językami.
Wystarczy spojrzeć na tytuły trzech wersji językowych Ceux du Large. Tytuł francuski oznacza „ci, którzy są na morzu” i nie mówi o tym, co się z tymi ludźmi dzieje. Z kolei w wersji angielskiej mamy „utrzymujących się na powierzchni”, a w kreolskiej „utopionych”, co nawiązuje do historii niewolnictwa na Mauritiusie: tytułowe utonięcie to metafora losu ludzi, którym wprawdzie udało się przepłynąć morze, lecz stali się niewolnikami. Pomyślałam, że dzięki tytułowi ta tragedia będzie lepiej widoczna. Dlatego zresztą na ogół nie tłumaczę własnych powieści: kusiłoby mnie, żeby stosować w nich podobne zabiegi.
Powiedziałaś: „Kiedy piszę prozę, to nie jest tak, że myślę o każdym zdaniu i je zapisuję. Pozwalam raczej, aby strumień słów i ich muzyka się przyciągały i tworzyły pewne obrazy”. Jaki jest wpływ muzyki na twoją twórczość?
Jedną z zalet dorastania na Mauritiusie jest kontakt z różnymi gatunkami muzyki: klasyczną, hinduską, zachodnią, afrykańską, popem. To, czego słucham, ma czasem wielki wpływ na tempo i rytm utworów. Kiedy je później czytam, przypominam sobie, jakiej muzyki słuchałam w trakcie pisania. W Ewie ze swych zgliszcz cytuję na przykład Krapo kriye, popularną piosenkę maurytyjską. Jej rytm towarzyszył mi przy pisaniu historii, był jej tłem. Muzyka odgrywa ważną rolę w tym, co piszę, i chcę, żeby była częścią moich powieści, nawet jeżeli nikt poza mną o tym nie wie.
W Indyjskim tangu narrator mówi, że celem powieściopisarza jest ukrycie się za słowami, i ostrzega czytelnika, żeby uważał na kłamstwa autora.
Pisząc ten fragment, myślałam o tym, jak bardzo jako osoba różnię się od pisarki, a także jak bardzo jako pisarka mogę tym grać. Ktoś powiedział, że powieść Zielone sari na szczęście została napisana przez kobietę, bo gdyby zrobił to mężczyzna, czytelnik mógłby myśleć, że narrator wyraża myśli pisarza. Ukrywam się za personą, którą nie jestem. Kiedy piszę, całkowicie pozbawiam się własnej tożsamości. Staję się własnymi bohaterami i miejscem akcji. Szczególnie na początku irytowało mnie, kiedy francuscy krytycy lub dziennikarze mówili o Mauritiusie, który opisuję, jako o prawdziwym Mauritiusie, podczas gdy ja jedynie tworzyłam jego wyobrażenie. W podobny sposób w utworach rysuję mapę Nowego Delhi – drogi, które chyba nie istnieją, a jeżeli, to znajdują się w innych miejscach niż w książce itp.
W pewnym sensie wszystko w powieści jest kłamstwem, ale i tak znacznie bliższym prawdy niż wiadomości w telewizji czy mediach społecznościowych. Powieść mówi wprost, że jest fikcją, jednocześnie poszukując prawdy głęboko w miejscach i ludziach. Trzeba więc uważać na kłamstwa, ale też wiedzieć, gdzie leży prawda.
W opowiadaniu Great America z tomu Smutny ambasador trzy Amerykanki próbują bez powodzenia dostosować Indie do standardów obowiązujących w swoim kraju. Żyjemy dziś w epoce kryzysów uchodźczych, migracji klimatycznej, ucieczek przed wojną. Jako osoba, która mieszkała w różnych krajach i mówi wieloma językami, jaką radę dałabyś komuś, kto lada chwila zetknie się z ludźmi z innych kultur, spotka się z innym?
Wystarczy pomyśleć o tym, że wszyscy jesteśmy ludźmi. Różnimy się między sobą indywidualnie, ale zasadniczo jesteśmy tacy sami. Każdy z nas ma swoją osobowość, nadzieje, marzenia i cierpienia, dlaczego więc mamy nienawidzić i odrzucać innych? Obcy nie przybywają do twojego kraju po to, żeby dokonać inwazji, tylko dlatego, że muszą. We Francji mówi się, że imigranci z Bliskiego Wschodu przyjeżdżają, bo nie radzą sobie ze swoimi problemami. Kłopot w tym, że problemy te są często dziedzictwem kolonializmu, na przykład tego, w jaki sposób kraje europejskie wyznaczyły granice państw w Afryce. Historia to ciągłość i nikt z nas nie jest niewinny, chociażby w kwestii zmiany klimatu: niemal wszyscy używamy plastiku. Ja na przykład staram się nie kupować produktów firm, których właściciele posiadają olbrzymią fortunę i wiem, że się nią nie dzielą, ale czasami jest to tak łatwe, że jednak to robię. Wszyscy jesteśmy winni i o tym też powinniśmy pamiętać, kiedy widzimy ludzi przyjeżdżających z krajów rozdzieranych przez konflikty i wojny. Sami jutro możemy znaleźć się w podobnej sytuacji.
Jakie są najbliższe plany Anandy Devi?
Niedawno udało mi się ukończyć stary projekt, książkę o poetce Sylvii Plath. Będzie to częściowo biografia, a częściowo fikcja. Ukaże się w październiku.
A o czym będzie Twoja następna powieść?
Nazywa się Dzień kameleonów. Jej akcja toczy się na Mauritiusie w niedalekiej przyszłości, kiedy wszystko wokół się rozpada. Głównymi bohaterami się trzy kameleony z Madagaskaru, ciągle zmieniające kolory. Czekają na zniknięcie ludzi, żeby wrócić i na nowo zająć wyspę, bez uciążliwej obecności człowieka.
Książkę piszesz po francusku, a czy planujesz ją przepisać w innym języku?
Nie, zaufam tłumaczom.
Bardzo dziękuję za rozmowę.