Wiele lat temu przeprowadziła się z rodzinnej Irlandii do Prowansji i zamieszkała nieopodal miasteczka Arles, gdzie ponad 130 lat temu rozegrały się powszechnie znane wydarzenia z życia Vincenta van Gogha. Przez siedem lat podążała śladami malarza, a po drodze wyjaśniła wiele tajemnic dotyczących jego życia, w tym zagadkę słynnego samookaleczenia. Efektem jej prac jest książka Van Gogh’s Ear: The True Story (Ucho Van Gogha: prawdziwa historia), która odbiła się szerokim echem w kręgach znawców sztuki współczesnej i trafiła do czytelników na całym świecie. O życiu Vincenta w Prowansji, o pracy na pograniczu historii, śledztwa kryminalistycznego, sztuki i pisarstwa, a także o nowym projekcie z wątkiem sosnowieckim w tle porozmawialiśmy z Bernadette Murphy, gościnią specjalną 5. Śląskiego Festiwalu Nauki KATOWICE.
Twoja książka jest jak powieść detektywistyczna: w pierwszej scenie komendant policji czyta raport, zapoznaje się z dowodami kryminalistycznymi i udaje się na miejsce zbrodni. Czy została napisana przez badaczkę naukową, panią detektyw, a może przez miłośniczkę sztuki Vincenta van Gogha?
Od początku chciałam, żeby książkę czytało się jak powieść kryminalną, bo miałam do czynienia z niewyjaśnionym przestępstwem, a punktem wyjścia było pytanie: dlaczego nie wiemy, co wydarzyło się tamtej nocy? Moim zamiarem było również napisanie książki przystępnej dla wszystkich, opartej na solidnie przeprowadzonych badaniach, ale i wciągającej czytelnika.
Czy jest w tym również element spełnienia młodzieńczych marzeń? Przyznajesz, że od dziecka uwielbiałaś rozwiązywać zagadki.
Nie mogę tego nazwać spełnieniem marzeń, bo nigdy nie marzyłam o napisaniu książki, miałam jedynie pomysł na dokument filmowy. Stopniowo jednak Muzeum van Gogha w Amsterdamie i stacje telewizyjne, z którymi współpracowałam, zaczęły mnie przekonywać, że powinnam ją napisać, bo robię coś, czego nie zrobił nikt przede mną. Ale rzeczywiście zawsze lubiłam rozwiązywać zagadki, mam do nich wielką cierpliwość, choć na ogół nie uważam się za osobę szczególnie cierpliwą. Lubię zadania wymagające intelektu, co z pewnością ma źródło w moim dzieciństwie – byliśmy biedni, więc graliśmy w karty, różne gry z użyciem strategii itd. Moi bracia i siostry też są w tym dobrzy. Być może zresztą rozwiązywanie zagadek to część naszego narodowego DNA? W końcu wszyscy najsłynniejsi detektywi pochodzili z Wysp Brytyjskich!
Wskazujesz w książce na podobieństwa między życiem van Gogha oraz swoim: oboje przybyliście z północy, byliście osobami z zewnątrz w Prowansji, której społeczność jest dosyć zamknięta i niezbyt ufna w stosunku do obcych. Czy mogłabyś opowiedzieć o osobistym aspekcie pisania Van Gogh’s Ear?
Moim celem było, aby książka była obiektywna. Było to o tyle łatwiejsze, że nie należę do ludzi z obsesją na punkcie dzieł van Gogha, choć oczywiście zachwycałam się nimi przy pierwszym poznaniu. W dodatku w Prowansji można je zobaczyć wszędzie – na koszulkach, ścierkach i kubkach, więc zdążyły mi się trochę przejeść. Miałam zatem do nich pewien dystans. Oczywiście pewne analogie pomiędzy naszymi biografiami są nieuchronne. Oboje przyjechaliśmy z północy na południe. Moja adaptacja była nieco trudniejsza, bo w przeciwieństwie do niego nie znałam języka francuskiego: uczyłam się wszystkiego wolniej. Czuję, że wniosłam do badań nad van Goghiem coś, czego nie mieli inni pisarze: jestem obcokrajowcem we Francji, mieszkam tu, rozumiem tutejsze środowisko, zadaję sobie te same pytania, co Vincent. Większość badaczy zajmujących się van Goghiem pochodzi z Holandii, USA, Anglii lub Japonii. Życie w małej miejscowości na południu Francji pomaga mi zrozumieć mentalność ludzi stąd w sposób niedostępny dla innych pisarzy. Pewnego dnia do Arles przyjechało jedenaścioro kuratorów z Muzeum van Gogha, jadłam z nimi kolację. Przez cały dzień wiał słynny mistral – wiatr, o którym teoretycznie wiedzieli wszystko, Vincent go opisywał, a jednak nie mogli uwierzyć, jak bardzo jest silny, gwałtowny, że bolą od niego oczy itp. To dosyć ekstremalne doświadczenie, ale – w przeciwieństwie do innych badaczy – znałam je i mogłam o nim napisać. Stresowałam się faktem, iż w książce znajdują się moje wątki osobiste, bo kimże ja w końcu jestem, aby o sobie pisać? Zachęciła mnie do tego moja wydawczyni, twierdząc, że rozumiem Prowansję tak dobrze, że powinnam przedstawić swoje prywatne doświadczenie. Ponieważ nigdy wcześniej nie napisałam książki, zdecydowałam się posłuchać jej rady. Mam wrażenie, że to był dobry pomysł, zresztą ujawniam o sobie tylko trochę.
Nawiązując do brytyjskiego tytułu książki (Ucho van Gogha – prawdziwa historia), powiedz, jak bardzo udało Ci się zbliżyć do prawdy i gdzie leży najwięcej prawdy na temat tego, co wydarzyło się w Arles w 1888 roku. W listach Vincenta, w bazie danych na temat ludzi z Arles, w prasie z tamtego czasu, w archiwach Muzeum van Gogha?
Ta prawda leży w wielu miejscach, a najlepiej jest szukać tam, gdzie nikogo przed tobą jeszcze nie było. Na trop sporządzonego przez lekarza rysunku, który pokazuje, jaką część ucha Vincent dokładnie sobie odciął, trafiłam dzięki dwóm informacjom. Do pierwszej z nich dotarłam w Berkeley w Kalifornii – w miejscu, w którym kilkakrotnie wcześniej słyszałam, że nic podobnego nie mają. Znalazłam jednak wzmiankę, która temu przeczyła, w liście ze zbiorów Muzeum van Gogha w Amsterdamie – zresztą Muzeum nie miało pojęcia o jego istnieniu, choć mieli go pod nosem. Ponownie więc skontaktowałam się z archiwum w Berkeley i powiedziałam: MUSICIE to mieć! Koniec końców okazało się, że rzeczywiście mają ten kluczowy rysunek autorstwa dr. Reya. W międzyczasie podjęłam szaloną decyzję o odejściu z pracy, aby całkowicie poświęcić się temu projektowi. Mogłam oczywiście po prostu opublikować dokument i być sławna przez pięć minut, stwierdziłam jednak, że muszę to zrobić we właściwy sposób. Chciałam zrozumieć, dlaczego historia van Gogha została aż tak mocno zniekształcona. Okazało się, że w znacznym stopniu jest to „zasługa” mitu narosłego przez lata, między innymi na podstawie filmów hollywoodzkich. Przez lata nikt nie zadał sobie trudu, aby sprawdzić „fakty”, które razem nie trzymają się kupy.
Jednym z mitów, z którymi się rozprawiasz, jest rzekomo okrutne potraktowanie artysty przez całą społeczność Arles. Przypomnijmy, że po załamaniu nerwowym i akcie samookaleczenia van Gogh wrócił do domu, na skutek petycji mieszkańców miasta został jednak ponownie zamknięty w zakładzie psychiatrycznym. Jak było naprawdę?
Musimy wziąć pod uwagę kontekst czasu. Jest rok 1888, opieka psychiatryczna w naszym rozumieniu jeszcze nie istnieje, zaburzenia psychiczne są słabo rozpoznane, a jeżeli ktoś na nie cierpi, zostaje zamknięty w zakładzie, w którym niemal na pewno będzie przebywać aż do śmierci. Rodzinę Vincenta było akurat stać na opłacenie mu pobytu w prywatnym domu opieki, w którym jednak zajmował się nim... okulista. Nie było żadnego leczenia, chorzy dostawali kamforę na sen i tyle. Odcięcie ucha musiało być – delikatnie ujmując – szokujące dla społeczności Arles. Mimo to petycję podpisało jedynie 30 z ponad 23 tysięcy mieszkańców, co zadaje kłam twierdzeniu, jakoby całe miasto zwróciło się przeciwko niemu. Myślę też, że sygnatariusze petycji po prostu szczerze bali się o siebie i swoje rodziny. W nowej książce, która właśnie powstaje, pokażę, że zaburzenia Vincenta były jeszcze bardziej zaawansowane, niż myślałam w trakcie pisania Van Gogh’s Ear.
Jego codzienne zachowanie było tak dziwne, że trudno było mu znaleźć modeli, którzy chcieliby pozować do obrazów. Pamiętajmy też, że van Gogh zaniósł i wręczył odcięte ucho dziewczynie, którą ludzie w mieście znali [odkrycie tożsamości tej dziewczyny to kolejna zagadka rozwiązana przez Bernadette – Gabrielle Berlatier pracowała jako sprzątaczka w domu publicznym w Arles – przyp. aut.]. Szczerze mówiąc, wątpię, bym osobiście była w stanie polubić Vincenta. Można było się go bać.
Dzięki żmudnym badaniom porównawczym na podstawie charakterów pisma ustaliłaś też, kim byli obywatele Arles, którzy podpisali petycję przeciwko dalszej obecności Vincenta w mieście. Ich potomkowie do dziś żyją w okolicy. Jaki jest ogólny odbiór twojej książki wśród mieszkańców Arles?
W przeciwieństwie do innych krajów we Francji o petycji przeciwko van Goghowi praktycznie się nie mówiło. Dla mieszkańców Arles był to zawsze temat wstydliwy, rzeczywiście więc nie wiedziałam, jaka będzie ich reakcja na moje odkrycia. Okazało się jednak, że akurat ten wątek historii Vincenta spotkał się z bardzo pozytywnym przyjęciem. Film dokumentalny o Vincencie z moim udziałem został pokazany w telewizji publicznej kilka miesięcy przed publikacją książki we Francji. Po jego emisji wielu ludzi zadzwoniło, żeby podziękować mi za ujawnienie prawdy. W trakcie pierwszej dużej konferencji w Arles pokazałam zdjęcie mężczyzny, który rozmawiał z Kirkiem Douglasem [odtwórcą roli Vincenta van Gogha w filmie Pasja życia z 1956 roku – przyp. aut.], i zapytałam, czy ktoś go zna. Skontaktowała się ze mną wówczas kobieta, która stwierdziła, że to jej dziadek. Był jednym z sygnatariuszy petycji, o czym rodzina wiedziała, ale nigdy wcześniej publicznie o tym nie wspominała. Później zgłaszały się w tej sprawie także inne osoby. Prawda powoli wychodzi na światło dzienne. Od 1888 roku upłynęło już kilka pokoleń, więc łatwiej jest mówić o tym głośno.
Poważnym problemem w twoich badaniach był fakt, że ta część Arles, w której żył i pracował van Gogh, została bardzo mocno zbombardowana przez aliantów w czerwcu 1944 roku. Wiele obiektów – w tym Żółty Dom, miejsce zamieszkania artysty – zniknęło bezpowrotnie. Czy w oparciu o swoją wiedzę, mapy i archiwa byłabyś w stanie odtworzyć miasto z 1888 roku w skali 1:1?
Już to zrobiłam! Model rekonstrukcji Arles znalazł się we francuskim wydaniu Van Gogh’s Ear, brytyjski wydawca odrzucił go natomiast z uwagi na jego zbyt „kreskówkowy” charakter. Kiedy pokazałam go w Wydziale Dziedzictwa Arles, nie mogli uwierzyć, jak bardzo jest szczegółowy. A nie było to łatwe, bo miasto powstawało przez wiele stuleci, od czasów rzymskich, przez średniowiecze i tak dalej, a jego warstwy urbanistyczne raczej narastały, niż były porządkowane. Tu nie znajdziemy prostych linii ulic jak w Paryżu. Myślę, że odbudowa Żółtego Domu – w miejscu tym obecnie znajduje się trawnik – byłaby dobra dla Arles. Jest to oczywiście kwestia pieniędzy, czasu, administracji. Szkoda, że spośród wszystkich miejsc związanych z Vincentem w Arles do dzisiejszych czasów przetrwał jedynie szpital. Tym bardziej, że artysta nie tylko tutaj mieszkał, ale na swoich obrazach utrwalił wiele obiektów. Rekonstrukcja Arles zajęła mi dużo czasu, bo nie jestem architektem ani rysownikiem. Na szczęście dzięki digitalizacji zasobów archiwalnych mam dostęp do starych zdjęć lotniczych, z których część pokazałam w trakcie Śląskiego Festiwalu Nauki. Niektóre z nich są naprawdę niezwykłej jakości. Na przykład Vincent namalował kobiety piorące ubrania w rzece [chodzi o obraz Kobiety piorące w kanale – przyp. aut.], a w tle obrazu widać wysoki komin gazowni. Na zdjęciu zrobionym z samolotu w 1919 roku widać zarówno komin, jak i ubrania suszące się nad rzeką, dokładnie jak na obrazie Vincenta. W takich chwilach dziękuję Bogu za nową technologię!
Van Gogh stał się popkulturową ikoną, a reprodukcje jego najsłynniejszych dzieł można znaleźć na koszulkach, kubkach i poduszkach. Na które spoza „największych przebojów” wśród obrazów Vincenta chciałabyś zwrócić naszą uwagę?
Obraz, o którym chcę opowiedzieć, można chyba zaliczyć do „pierwszej dziesiątki przebojów” van Gogha, ale okoliczności jego powstania są na tyle poruszające, że bez chwili wahania wybieram właśnie jego. Sześć miesięcy po odcięciu ucha Vincent udał się na leczenie w szpitalu psychiatrycznym w Saint-Rémy, gdzie początkowo przeżywał lepsze i gorsze dni, jednak pod koniec 1889 roku – rok po pamiętnym załamaniu nerwowym – wpadł w wielki kryzys i przez sześć kolejnych tygodni nie był w stanie niczego stworzyć. Wtedy dowiedział się, że jego bratu urodziło się dziecko, któremu nadano na jego cześć imiona Vincent Wilhelm, a on sam ma zostać ojcem chrzestnym. Wówczas w prezencie dla chłopca namalował Kwitnący migdałowiec. Uwielbiam ten obraz, gdyż jest ponadczasowy. Nie należy do XIX, XX czy XXI wieku. Nie widać na nim pnia drzewa, co byłoby logiczne – tylko sam krótkotrwały rozkwit i fragmenty gałęzi dotykające błękitu nieba. Płótno jest oczywiście inspirowane sztuką japońską, ale to nie ma znaczenia, bo jest niesamowicie piękne, po prostu zapiera dech w piersiach. Jego reprodukcje znajdują się na kubkach, magnesach lodówkowych i wszystkich innych przedmiotach, które można kupić w Muzeum van Gogha. Oglądałam go na żywo wielokrotnie i za każdym razem robił na mnie ogromne wrażenie.
Rozmawiamy w Sosnowcu. Czy możesz wytłumaczyć naszym czytelnikom, dlaczego akurat tutaj?
O Sosnowcu po raz pierwszy usłyszałam półtora roku temu, kiedy znajoma zaprosiła mnie do udziału w projekcie dotyczącym rodziny związanej z żydowskim ruchem oporu w trakcie drugiej wojny światowej. Kobieta z tej rodziny pochodziła właśnie z Sosnowca, a swojego męża – również członka ruchu oporu – poznała w Budapeszcie. Znałam tę panią bardzo dobrze, zmarła 2 lata temu w wieku 101 lat. Swego czasu jej świadectwo spisała fundacja Stevena Spielberga w ramach projektu dotyczącego Holocaustu. Ja jednak nie chciałam skupiać się tylko na 6 latach z jej życia, dlatego przyjechałam do Sosnowca, aby ujrzeć miasto, w którym się wychowała przed wojną, i spróbować zrozumieć środowisko, w którym dorastała. Zadaję sobie pytanie, na które odpowiedź być może tkwi w jej młodości: skąd wzięła odwagę, aby przezwyciężyć życiowe trudności? Lubię poznać całą historię, zobaczyć szerszy obraz.
Bardzo dziękuję za rozmowę.