Przeczytajmy tę książkę

To biografia szczególna, którą określiłbym mianem relacjografii. Skupia się na pisarce i działaczce społecznej Annie Kowalskiej, ale już w tytule pojawia się druga osoba, i to nie byle jaka: Maria Dąbrowska, mistrzyni polskiej prozy, wymieniana dwukrotnie jako kandydatka do literackiego Nobla. Wszystko w tej książce służy badaniu życia jako nieustannego zgłębiania relacji, które nadają mu sens. Rezygnacja z tego wyzwania oznacza, że przystajemy na rolę istoty – jak napisze w Dzienniku młodziutka Kowalska (wówczas jeszcze Chrzanowska) – „szarej bez żadnego znamienia” (s. 46). Kilkunastoletnia dziewczyna jest przekonana, że życie powinno być znamienne, w pewnych względach wyjątkowe, unikalne, jedyne. Buduje się bowiem nie wokół tego, co obojętne, lecz wokół tego, co dotyka nas do żywego. Życie nieszukające znamienia jest życiem bez znaczenia. Konieczne jest w tym celu odsłonięcie się, wyjście „z poczekalni” (s. 238), odrzucenie maski. Tak było już w młodzieńczym doświadczeniu fascynacji Kowalskiej jej nauczycielką Janiną Jarosiewiczówną. Jak trafnie zauważa autorka biografii: „Dzięki zwierzeniom Anka chce przecież uzyskać zainteresowanie i pogłębić relację, a także coś wytłumaczyć – umiem, staram się, jestem taka, to myślę i czuję, dlatego tak zrobiłam” (s. 47).

Jest w tej biografii zapisany przenikliwy i nieuchronny smutek człowieka myślącego (by uczynić świadomie aluzję do ostatniej książki Dąbrowskiej), człowiek myślący to bowiem w istocie synonim tego-który-zgłębia-relacje, szuka bliskości (kolejne słowo o fundamentalnym znaczeniu dla tej książki i jej bohaterek). Człowiek taki – pisze Kowalska w jednym z opowiadań – żyje „w stanie cichej rozpaczy”, ponieważ bliskość jest doświadczeniem trudnym i rzadkim; często zderza się z równoległym dążeniem do prywatności, odosobnienia, wypełniania obowiązków raczej niż bezinteresownego obdarowywania sobą drugiej osoby. Ta aporia przewija się przez całe życie Anny Kowalskiej. Także w związkach z mężem, który niewątpliwie chronił ją przed najgorszym, ale do którego ma żal „za jego uporczywą obronę przed bliskością i wzgardliwą nieobecność, redukowanie miłości do najprostszej kwestii zaspokojenia płciowego i opanowanej przyjaźni” (s. 89).

Człowiek dąży do bliskości i jednocześnie uporczywie broni się przed nią: taki egzystencjalny horyzont życia Anny Kowalskiej wytycza Sylwia Chwedorczuk. Jej bohaterka będzie mówić o „bliskości niewzruszonej” (s. 269), ale ta okazuje się niemożliwa do przeżycia. Lub ostrożniej: jest możliwa do przeżycia tylko w chwilach szczególnych, w których człowiek tworzy jedno ze światem za pośrednictwem drugiej osoby. Takie momenty, które Grecy nazwaliby kairos, są incydentalne, ale ich pragnienie jest stałe. W tym nierozstrzygalnym paradoksie spełnia się nasz los. O okresie po przeprowadzce do Warszawy i zamieszkaniu z Dąbrowską Chwedorczuk pisze w tonie cichej rozpaczy: „Mimo starań pisarki nie nawiązują partnerskiej bliskości w takim stopniu, jak by tego pragnęły”, do Dąbrowskiej powraca myśl, że „dla Anny byłoby lepiej, gdyby po wojnie ją opuściła” (s. 305).

Obserwujemy skomplikowany homoerotyczny związek dwóch kobiet w społeczeństwie niegotowym na otwartą akceptację tego typu relacji. A wszystko rozgrywa się we Lwowie, Warszawie i Wrocławiu, trzech stolicach trzech dramatycznie różnych okresów życia Kowalskiej, starannie opisanych przez Sylwię Chwedorczuk. Wspólnym mianownikiem tych trzech miast jest nieopuszczające Kowalskiej pragnienie spełnionej bliskości połączone z trzeźwą i surową oceną faktycznej społecznej sytuacji, w jakiej znajduje się jako kobieta intelektualistka: zarabia mniej niż mąż, jej talent ustępuje talentowi Dąbrowskiej (nie mówiąc już o renomie), nie znajduje wystarczającego uznania krytyki etc.

A dodatkowo, jeśli jak Kowalska jest się pisarzem, dołącza się kolejne źródło smutku: świadomość, że w istocie nie da się opisać tego, co opisać chcielibyśmy najbardziej. Czytam w listach Kowalskiej do Dąbrowskiej: „Nigdy nie jestem bez Ciebie, gdy tylko coś widzę, słyszę, myślę o tym dla Ciebie. Piszę to ze łzami bezradności. Żal, że trzeba o tym pisać. Byłam tak długo pewna, że jesteśmy na takiej niewzruszonej bliskości, iż nie trzeba mówić” (s. 269). I jeszcze przekonanie, że nie da się wszystkiego wyznać ani objaśnić, bowiem „nie może być jasne do końca ani to, co wzrusza, ani to, co zabiera nadzieję” (s. 228).

Sylwia Chwedorczuk: Kowalska. Ta od Dąbrowskiej. Wydawnictwo Marginesy, ss. 363.