Klimat klimatem, ale my wciąż musimy działać zdalnie, a nawet coraz zdalniej. Zdalne są już nie tylko wykłady, ćwiczenia, odczyty oraz imprezy naukowe czy popularyzatorskie. Zdalne są zebrania. Akurat tutaj mam parę uwag, bo przeczytałem w „PAUzie” (nr 552) tekst p. prof. Pawła F. Góry z Uniwersytetu Jagiellońskiego, który po wymienieniu powodów, dla których zdalne nauczanie nie jest najlepszym rozwiązaniem, napisał: Jest jeszcze jedna rzecz związana z życiem akademickim w trybie online: zdalne posiedzenia ciał statutowych, komisji i zespołów do spraw. To jest prawdziwe błogosławieństwo i oby zostało z nami jak najdłużej!
Otóż w tej sprawie chciałbym chwilę popolemizować. Nie żebym tęsknił za zebraniami „na żywo”, ale zauważyłem, że zebrania online niemiłosiernie się przeciągają. Poza prowadzącym większość – niekiedy wszyscy – po chwili wyłączają dźwięk i obraz, i „znikają” z pola widzenia. Zakładamy oczywiście, że wpatrują się i wsłuchują w tok obrad, zawsze gotowi zabrać głos. Założenie to nie jest jednak weryfikowalne: niektórzy robią sobie herbatę, inni się gimnastykują, jeszcze inni surfują w internecie, są tacy, którzy spożywają posiłki lub czytają książki. Jakkolwiek by było, nie ma woli do zakończenia obrad i czas płynie nadzwyczaj wolno podczas posiedzeń. Szczególnie odczuwam to podczas zebrań ogólnopolskich, odbywających się dawniej w Warszawie. Było to nieco uciążliwe ze względu na konieczność dojazdu, ale miało też dobre strony: zazwyczaj zebranie naturalnie zmierzało do zakończenia w porze odjazdu pierwszych pociągów, a więc zasadniczo nie było już żadnych kwestii po 13–14. A teraz? Brałem już udział w posiedzeniu, które zaczęło się o 10.30, a o 17.00 jeszcze trwało. Niewykluczone, że w tzw. międzyczasie część uczestników ucięła sobie drzemkę, ale wytrwałym dyskutantom to nie przeszkadzało. Co więcej, przy swego rodzaju anonimowości jakoś opadło naturalne skrępowanie i zgłaszano wnioski, które w realu nie miałyby szans na zaistnienie. Tak więc przepraszam p. prof. Górę, ale akurat zebrania online nie są błogosławieństwem, a w każdym razie są raczej uciążliwym błogosławieństwem i dobrze byłoby przemyśleć tę formułę.
Tym, co jest naprawdę „wartością dodaną” zajęć zdalnych, jest możliwość uczestnictwa w spotkaniach naukowych nie tylko fachowców ,,od nas” i ewentualnie z zaprzyjaźnionych ośrodków, położonych niezbyt daleko od Uniwersytetu Śląskiego, ale także studentów i, co specjalnie ważne, cudzoziemców. Dzięki łączom internetowym jesteśmy w stanie nawiązać kontakt dosłownie z całym światem i publiczność uczestnicząca w seminariach może być zwielokrotniona. Oczywiście, to nie ilość jest ważna, choć i ilość czasami przechodzi w jakość. W każdym razie praktycznie jedynym ograniczeniem są różnice czasowe i trudno zgromadzić o jednej porze uczonego z Japonii i ze wschodniego wybrzeża USA, zwłaszcza że musiałaby to być pora odpowiednia w naszym uniwersytecie. Ale na te różnice narzekał już tow. Breżniew, który 40 lat temu wysłał kondolencje do Watykanu na godzinę przed zamachem na Jana Pawła II (taki żart wtedy opowiadano). Myślę, że to jest kwestia, którą ludzkość w końcu będzie musiała się zająć. Gdy już opanujemy klimat, wyeliminujemy mięso z jadłospisu i będziemy chodzić w bioekomundurkach (od Armaniego), pozostanie już tylko czas. Co to dla nas! Nielicznych Ziemian łatwo będzie zgromadzić w jednym miejscu, gdzie nie będzie żadnych różnic czasowych. W ogóle żadnych różnic. W ogóle nic nie będzie. Triumf Kononowicza.