„Nature” to więcej niż tylko jedno czasopismo, to cała grupa wydawnicza. Należy do niej oczywiście samo słynne „Nature” założone w 1869 roku, ale również i plejada (a konkretnie: 37) znacznie mniej znanych czasopism naukowych, noszących nazwę „Nature X”, jak choćby „Nature Cancer”, „Nature Machine Intelligence” czy „Nature Astronomy”. „Nature” użycza też nazwy 23 dodatkowym czasopismom należącym do grupy „Nature Partner Journals”, w skrócie „NPJ”, czyli czasopism partnerskich – te poświęcone są zwykle wąskim, niszowym zagadnieniom, jak „miękka” (elastyczna) elektronika („NPJ Flexible Electronics”), biofilmy bakteryjne i mikrobiomy („NPJ Biofilms and Microbiomes”) albo choroba Parkinsona („NPJ Parkinson’s Disease”).
Lubię czasem zaglądać do tych 60 gazetek w poszukiwaniu newsów naukowych „z drugiej linii frontu” – wciąż są to względnie solidne, poważne i ważne badania, jednak prawdopodobieństwo, że natrafią na nie inni dziennikarze naukowi, jest minimalne. A kryją się tam prawdziwe cudeńka, w dodatku często dużo bardziej życiowe i praktyczne niż te wszystkie doniesienia o odległych galaktykach i tajemnicach cząstek elementarnych.
Ot, „Nature Food” – czasopismo w całości poświęcone żywności, od każdej wyobrażalnej strony. W jednym z niedawnych artykułów opublikowanych w tym czasopiśmie1 zostało zadane bardzo ważne pytanie: ile gazów cieplarnianych emitowanych jest w toku przygotowywania posiłków i jak można tę wartość zminimalizować? Szacuje się, że jeśli zsumować wszystkie procesy prowadzące do pojawienia się na stole posiłku – od uprawy roślin i hodowli zwierząt, przez ich transport, sprzedaż i przygotowanie – żywność odpowiada za 37% globalnych emisji gazów cieplarnianych. Jest więc o co walczyć. Drugie oszacowanie: mniej więcej 20–36% z tej sumy, czyli 7–13% całkowitej ludzkiej emisji, powstaje w kuchni w trakcie przygotowywania posiłków. Wartość taką przynajmniej podaje się standardowo w literaturze, a powstała ona dzięki skrupulatnemu wyliczeniu, ile zużywa się energii i produkuje ciepła przy przyrządzaniu rozmaitych posiłków... gdyby postępować zgodnie ze standardowymi przepisami kulinarnymi. Cóż, to ewidentnie słaby punkt całego rozumowania! Któż z nas postępuje ściśle według reguł kulinarnej gry?!
Tu wkraczają autorzy omawianego właśnie artykułu, którzy postanowili pójść o krok do przodu i zapytać Brytyjczyków, jak zwykle przyrządzają 30 wybranych potraw, które w innych badaniach ustalono jako najczęściej przygotowywane w Wielkiej Brytanii. Znalazły się tam dania tradycyjne, takie jak roast beef (pieczeń wołowa), baked beans (fasola w sosie pomidorowym) i pudding, ale też popularne potrawy kuchni międzynarodowej, jak tofu, makaron z mięsem czy łosoś.
Parę interesujących wyników: o ile uprawa roślin pochłania znacznie mniej energii niż hodowla zwierząt, to przyrządzanie warzyw prowadzi już często do większych emisji niż przyrządzanie mięsa, przynajmniej w przeliczeniu na kalorie. Aby przygotować kilogram marchwi (tak jak to robi statystyczny Brytyjczyk), konieczna jest emisja 1,53 kg ekwiwalentu CO2. 1 kg ziemniaków to 1,27 kg CO2, 1 kg cebuli – 1,28 kg CO2. Dla mięs wyniki są następujące: boczek – 1,57 kg, ryba – 1,59 kg, wołowina – 3,2 kg, kurczak – 3,30 kg, jagnięcina – 4,03 kg. Niby więcej, ale w przeliczeniu na kalorie – już znacznie mniej (1 kg marchwi dostarcza 413 kcal, a 1 kg jagnięciny już 2940 kcal).
Pośród metod gotowania najmniej ekologiczną jest pieczenie w piekarniku, zaś najbardziej – korzystanie z mikrofalówki. Proszę bardzo: przygotowanie 1 kg ziemniaków w piekarniku prowadzi do emisji 2,27 kg CO2, a ugotowanie ich w mikrofalówce (zarówno w Wielkiej Brytanii, jak i w Polsce to mało popularna metoda) – zaledwie 0,33 kg. Autorzy trzeźwo zauważają, że pieczony kurczak to nie to samo, co kurczak mikrofalowany, sugerują jednak, że osoby zatroskane o dobro naszej planety mogą przecież dokonywać wstępnej obróbki (np. ogrzania) w mikrofalówce. Bardzo oszczędnie („niskoemisyjne”) okazało się gotowanie w szybkowarze i „wolne gotowanie” (slow cooking) przy użyciu specjalistycznego sprzętu, np. w tzw. wolnowarze.
Takie morze inspiracji z tylko jednego artykułu! Idźmy więc dalej. W „Nature Human Behavior” można zawsze znaleźć coś interesującego na temat ludzkich zachowań i ich przyczyn, jak choćby świeżutkie doniesienie2 na temat… hm… „religijnej zaściankowości”. Mowa o terminie parochialism, pochodzącym od słowa parish, czyli parafia/ gmina, a oznaczającym według Oxford English Dictionary „ograniczenie swoich zainteresowań do wąskiej sfery i obojętność na świat zewnętrzny; wąskość poglądów; małostkowy prowincjalizm”. Jest też mało znane, a piękne, polskie słowo parafiańszczyzna.
Autorom pracy chodziło jednak nie o każdy przejaw prowincjalizmu, lecz o rzecz bardzo konkretną: o niechęć osób wyznających jakąś religię do innowierców lub ateistów. Jak ją zmierzyć? Ano przy pomocy gry ekonomicznej. Psycholodzy i ekonomiści uwielbiają testować ludzi z użyciem tzw. dylematu więźnia: prostej gry pozwalającej sprawdzić między innymi ludzką skłonność do współpracy i zdrady. W dylemacie więźnia wczuwamy się w rolę osoby aresztowanej, która może albo wsypać swojego wspólnika, albo odmówić zeznań – każda z tych ewentualności wiąże się z określonymi z góry konsekwencjami w postaci większego lub mniejszego wyroku. W praktyce przed osobami biorącymi udział w takim eksperymencie stawiana jest pokusa zdrady: jeżeli za plecami swojego partnera zezna się, że to on jest winny, a on sam, niezależnie, wybierze milczenie, to zdrajca wychodzi na wolność, a jego zdradzony partner otrzymuje najbardziej surowy wyrok. Jeśli jednak obie osoby, niezależnie od siebie, wybiorą milczenie, obie otrzymają wyrok łagodny. Wybór milczenia jest więc wyrazem zaufania.
W omawianym tu badaniu posłużono się wersją tego eksperymentu, w której problemem do rozwiązania jest podział pieniędzy, a nie zeznawanie w sprawie kryminalnej (aby obrazu nie zaciemniły kwestie etyczne), idea pozostaje jednak ta sama – mierzona była skłonność do współpracy. Badanych dobierano na podstawie kryterium religijnego, a do właściwych badań zaproszone zostały tylko te osoby, które w ankiecie wstępnej zadeklarowały się jako chrześcijanie (1280 osób). Uczestników informowano, że ich partnerem – niewidocznym i niedostępnym – jest albo inny chrześcijanin, albo ateista. W charakterze kontroli przeprowadzono też próby, gdy nie informowano w ogóle o tożsamości religijnej drugiego uczestnika. Badania potwierdziły występowanie „solidarności religijnej” – chrześcijanie chętniej współpracowali z innymi chrześcijanami i częściej zdradzali ateistów. Co ciekawe, sprawdzono też wpływ na tę decyzję czynnika czasowego. Autorzy wysunęli hipotezę, że gdy decyzja musi zostać podjęta szybko, zwyciężą odruchowe emocje, a gdy badanym da się więcej czasu do namysłu, w grę wejdzie chłodna kalkulacja. Okazało się, że efekt taki nie występuje, a pozostawienie uczestnikom więcej czasu tylko zwiększyło rozziew pomiędzy reakcją na innowiercę i na „współwiercę”. Wygląda więc na to, że niechęć do współpracy z „innym” jest naprawdę głęboko zakorzeniona.
Na koniec bardzo interesujący – i potencjalnie naprawdę ważny – wynik3 z „NPJ Science of Learning”. Grupę 60 dzieci w wieku ok. 7–8 lat podzielono na dwie grupy, którym wręczono do przeczytania ten sam krótki tekst, stosowny dla ich wieku. W jednym przypadku towarzyszyły mu jednak względnie proste ilustracje, a tekst umieszczony był na jednolitym, białym tle. W drugim przypadku ilustracje były bardziej szczegółowe, a tekst umieszczony został na tle kolorowym i nieznacznie wzorzystym (falujące morze). Zbadano poziom zrozumienia tekstu, ale również śledzono wzrok w trakcie wykonywania zadania. Wyników można się domyślać: dzieci czytające wersję „wzbogaconą” zarówno gorzej zrozumiały tekst, jak i częściej rozpraszały się, wodząc wzrokiem po dodatkowych szczegółach (maszt zatopionego statku, łódź podwodna itp.). Potwierdzona też została dawno już poczyniona obserwacja, że częste wodzenie wzrokiem po kartce samo w sobie wiąże się z niskim poziomem rozumienia treści – już bez względu na to, czy dziecko o „niespokojnych oczach” patrzy akurat na ilustracje proste czy wzbogacone.
Jeden detal tej historii szczególnie zwrócił moją uwagę. Otóż wersja „wzbogacona” była w istocie wersją „standardową” – autorzy posłużyli się rzeczywistymi ilustracjami z książki dla dzieci, które były wystarczająco barokowe, aby je uznać za przypadek „rozpraszający”, i musiały zostać celowo zubożone, aby powstała wersja „prosta”. Z mojego skromnego, amatorskiego doświadczenia bycia ojcem dwójki dzieci wynika, że książki dla dzieci bywają absurdalnie wręcz przeładowane rysunkami. Co gorsza... zwykle dość niskiej jakości. Teraz mamy już twarde dowody pokazujące, że nie służy to utrzymaniu uwagi i rozumieniu.
1 https://www.nature.com/articles/s43016-020-00200-w
2 https://www.nature.com/articles/s41562-020-01014-3
3 https://www.nature.com/articles/s41539-020-00073-5