Rok 2021 ustanowiono Rokiem Stanisława Lema. Z tej okazji zaplanowano wiele wydarzeń i różnych przedsięwzięć. Mają one na celu przypomnienie czytelnikom twórczości tego niezwykłego pisarza, a tym, którzy jej nie znają – zachęcenie do sięgnięcia po jego książki, a także biografie. Wojciech Orliński jest dziennikarzem, publicystą, pisarzem i autorem biografii Lem. Życie nie z tej ziemi, w której odkrywa tajemnice krakowskiego futurologa. Daleki jest jednak od ujawniania tanich sensacji.
Od jakiej książki najlepiej zacząć przygodę z Lemem? Jakie były Pana doświadczenia w poznawaniu jego twórczości?
Moje doświadczenie jest o tyle specyficzne, że rozpocząłem poznawanie Lema jako dziecko. Wtedy ujął mnie niezwykły humor w Dziennikach gwiazdowych opowiadających o przygodach Ijona Tichego, podróżnika, który był na niejednej planecie. Jego historie są w większości zabawne. W jednym z opowiadań podczas podróży kosmicznej Tichy za sprawą zjawisk Einsteinowskich wpada w pętle czasu i zaczyna spotykać samego siebie z innych dni tygodnia. Oczywiście nic z tego nie rozumiałem, a teoria względności jeszcze przez kolejne lata była mi obca. Przeżycia Tichego wtorkowego, środowego i tak dalej były zabawne. Płakałem ze śmiechu przy wątku walki o ostatnią tabliczkę czekolady. Dlatego ja radzę zacząć właśnie od Dzienników gwiazdowych.
Zaryzykuję stwierdzenie, że zachęcającą książką jest napisana przez Pana biografia. Pokazuje ona Lema jako pisarza, ale który jak każdy z nas ma swoje codzienne problemy, słabości i charakterystyczne śmieszności, przyzwyczajenia. Czy może biografię należałoby czytać na końcu?
Dla mnie Lem jest jednym z najwybitniejszych umysłów i najlepiej zacząć od jego twórczości. Moją książkę można sobie zostawić na deser. Występuję tu trochę wbrew swojemu interesowi, należy jednak po prostu zacząć od Lema. Zaryzykowałbym taką tezę, że wiele rozważań z jego książek dotyczących na przykład modnej teraz perspektywy transhumanizmu, możliwości modyfikacji własnego ciała, świadomego sterowania ewolucją albo zagadnień sieci komputerowej – dziś się urzeczywistnia. Żyjemy dosłownie w świecie tego, co Lem opisywał i przewidywał.
Pisanie biografii Lema było wyzwaniem. Czy były momenty wielkiego załamania i wielkiego entuzjazmu dla wykonywanej pracy. Jak Panu pisało się biografię Lema?
Dla mnie było to ogromnym wyzwaniem, bo dałem się oszukać geniuszowi. Można to traktować jako pewne usprawiedliwienie, Lem jednak bagatelizował swoje przeżycia wojenne. Wydawało mi się na podstawie kilku wywiadów i jego tekstów wspomnieniowych, że to właściwie były takie przygody. Przykładowo Lem opisywał, jak zawodowo zajmował się rozbieraniem wraków radzieckich czołgów w okupowanym Lwowie. Oczywiście, okupacja – drastyczne okoliczności, ale w gruncie rzeczy który chłopiec nie chciałby się bawić w grzebaniu w takich skarbach? I Lem tutaj opisuje relację z bezpośredniego zagrożenia życia i te prace de facto przymusowe. Tego nie wiedziałem i wtedy zacząłem uświadamiać sobie, co tak naprawdę Lem przeżył. Poczułem, że ja nie jestem właściwym autorem takiej książki. Jest to też opowieść o losach żydowskich w trakcie II wojny światowej, choć nie o Holocauście. Nigdy siebie nie uważałem za dziennikarza potrafiącego pisać o takich sprawach. Miałem rok kompletnego załamania w trakcie pisania najstraszniejszego drugiego rozdziału książki. Myślałem, że nie dam rady. Brnąłem od zdania do zdania. Są tam takie rzeczy, które śnią się po nocach. Lem był bardzo doświadczony przez XX wiek.
W książce wymienia Pan znaczącą liczbę osób, które pomogły Panu w trakcie pracy nad biografią. Wielu autorów i teoretyków literatury wskazuje na liczne zagrożenia czyhające na autora, który decyduje się na współpracę z rodziną opisywanej postaci. Jak było w Pana przypadku?
W moim wypadku wyglądała znakomicie. Może to będzie jakoś demoralizujące dla pani jako dla doktorantki, ale nie wierzę w wolność słowa, więc cenzura mnie nie przeraża. Od razu założyłem sobie pewien autocenzorski projekt, że jeżeli dowiem się czegoś naprawdę złego o Lemie, że przykładowo dokonał jakiejś zbrodni, czegoś, po czym nie umiałbym go wybronić w jakimś sądzie, to po prostu tego nie napiszę, wycofuję się z tego projektu i już. Więc takie było z góry moje postanowienie. Lem był impulsywny, potrafił wybuchnąć. Jego największym grzechem było wprowadzanie się w stan podejrzeń, że ktoś chce go skrzywdzić albo już to zrobił. Szczególnie że dochodził do tego wniosku, jeszcze zanim ten ktoś zdążyłby pomyśleć o czymkolwiek. Można to zrozumieć chociażby ze względu na jego przeżycia z II wojny światowej.
Wyszedł z niej z tzw. trudnym charakterem. Dlatego uznałem, że takie grzechy można mu wybaczyć i usprawiedliwić. Sądzę, że rodzina mi wybaczyła opisywanie drobnych grzeszków. Nie uważam, że biograf ma jakieś szczególne prawo, by grzebać w czyichś brudach, mieszać kogoś z błotem. Mnie to nie interesuje zawodowo, nie chciałbym czegoś takiego robić, pisać biografii kogoś, kogo nie lubię. Jeśli przez trzy lata grzebię się w papierach na czyjś temat, to chciałbym wiedzieć, dlaczego to robię, czuć więź ze swoim bohaterem. Intencjonalnie brudy pomijam, bo nie wierzę w jakieś specjalny przywilej biografa. Jeżeli czyta się korespondencję Lema z jego przyjaciółmi, to bardzo szybko dochodzimy do plotek, dzięki którym dowiadujemy się, że ktoś o bardzo znanym nazwisku zdradza żonę, albo że ktoś inny o bardzo znanym nazwisku nie jest synem biologicznym innej osoby o bardzo znanym nazwisku itd. Raczej nie doczekamy się nieocenzurowanej kolekcji listów, jakie czytałem, bo zbyt wiele osób trzecich dostałoby rykoszetem. Nie przekonuje mnie wizja, że dziennikarz czy autor książki powinien napisać wszystko, co wie, dlatego dokonałem pewnej selekcji. Martwię się, że kiedyś powstanie taka „prawdziwa” biografia – ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Łatwo dałoby się znaleźć w korespondencji z przyjaciółmi parę tabloidowych materiałów i ja to z premedytacją pomijałem. Wolałbym, żeby ktoś kupił moją książkę, bo interesuje go Lem, a nie tania sensacja.
Lem często określany jest mianem filozofa. Pisarz mówił jednak, że nie jest filozofem, tylko lubi filozofować. Jakie są Pana odczucia na ten temat?
On ubolewał nad tym i to widać w niektórych jego utworach. Ze względu na różne uwarunkowania osobiste nie bardzo miał możliwość akademickiego rozwijania swoich zainteresowań filozoficznych. Gdyby żył teraz i był pełen sił twórczych, to jest oczywiste, że dobra uczelnia by go natychmiast próbowała zatrudnić, żeby dać mu np. Instytut Badań nad Przyszłością. W PRL-u natomiast kierowano się innymi zasadami. Przecież on nawet nie był magistrem, więc nie bardzo mógł wygłaszać jakieś wykłady czy kierować katedrą, a poza tym miałby wtedy problemy z cenzurą, dużo poważniejsze niż biograf piszący książkę dzisiaj. Już samo to, że jego książki miały notkę science fiction albo były pisane przez autora s.f., stanowiło prawie odpowiednik żółtych papierów – na zasadzie „Wybaczamy panu, bo pan fantasta i nie pisze o naszej planecie, tylko o kosmitach i robotach”. Rzeczywiście był autorem opowiastek i esejów filozoficznych, ale akademickim filozofem nie był i w Polsce ówczesnej nie mógłby się nim stać.
Pod płaszczem śmiesznostek, humoru, dowcipu kryje się bolesna prawda o świecie i człowieku. Lem pokazuje prawdziwe oblicze naszej cywilizacji: niszczącej, złej, brutalnej, agresywnej. Czy według Pana Lem naprawdę nie widział w człowieku nic dobrego?
Nie rozumiałem tego jako dziecko, teraz to dostrzegam jako dorosły. Bardzo często ten czarny humor i przykładowo opowiadanie, które mnie tak rozśmieszyło – o walce o ostatnią tabliczkę czekolady – prawdopodobnie mogło stanowić odzwierciedlenie sytuacji, w których Lem sam musiał się ukrywać z innymi zapasami. Możliwe, że była to dyskusja o tym, kto ma prawo do ostatniego zapasu. Dużo dowcipów krąży wokół horroru i makabry, ubranych jednak w groteskowy kostium. U Lema widać również akty heroizmu, ludzi tak dobrych, że w jednym z opowiadań nad tym ubolewa. Są i bohaterowie, którzy po prostu są ludźmi szlachetnymi i poczciwymi. Pirx nawet ubolewa nad sobą, że jest taki poczciwy. Poczciwych ludzi mamy także w Katarze czy Powrocie z gwiazd. II wojna światowa była okazją do obserwowania wielu aktów straszliwej makabry, ale też wielu aktów odwagi. Z natury rzeczy jednak doświadczenia drastyczne silniej wbiją się w pamięć. Nie uważał gatunku ludzkiego za z góry skazany na zagładę i nie był totalnym mizantropem potępiającym człowieka w całości. Bardzo lubił stawiać ludziom różne zasłużone zarzuty, gdyż, nawiązując do tytułu jednej z książek, jesteśmy rasą drapieżczą – tak najlepiej można nas podsumować jednym zdaniem.
W powieści Solaris Lem w usta jednego z bohaterów wkłada takie słowa: „Nie szukamy nikogo oprócz ludzi. Nie potrzeba nam innych światów. Potrzeba nam luster”. Czy można w tych słowach odczytać ludzką tęsknotę za potwierdzeniem naszej wielkości, niezwykłości, wyjątkowości? Której może jednak nie ma? Jak Pan rozumie te słowa?
Rozumiem je bardzo prosto, ponieważ Lem pisał to w okresie, w którym science fiction rozumiane było dosłownie, klasycznie. Myślę, że nie mówił tego o astronautach, którzy oczywiście nie zajmują się przecież szukaniem kosmitów. To pytanie jest dyskusyjne, bo pamiętam, że uczestniczyłem w dyskusji z innym wybitnym pisarzem Jackiem Dukajem, który bardzo chce w swojej prozie opisywać sytuacje możliwie jak najbardziej oderwane od sytuacji ludzkiej tu i teraz. Wtedy natomiast opisuje już swoje podejście do s.f., które nie jest wyobrażaniem sobie, jak może wyglądać inna cywilizacja czy inna planeta, tylko podsuwaniem lustra współczesnym czytelnikom, żeby obejrzeli samych siebie. Więc ja to rozumiem jako deklarację literacką.
Wiele książek Stanisława Lema poświęconych jest kontaktowi z obcą cywilizacją i problemowi porozumienia się, zrozumienia naszych światów. Czy to jednak nie jest tak, że każdy z nas jest osobnym wszechświatem i trudno nam się wzajemnie ze sobą porozumieć?
Naturalnie, ale to znowu jest jeden z tych motywów, których w s.f. Lem używał i nie był jedynym, Dick też to robił. W 2001: Odysei kosmicznej dr Floyd w scenie podróży w kosmos najpierw ma ogromny kłopot z dogadaniem się ze swoją córką, a potem ze współpracownikami, którzy nie rozumieją, dlaczego dla ich badań księżycowych wprowadzono tzw. lockdown (słowo dzisiaj bardzo modne) – i ta metafora jest też genialna. Znam ludzi, którzy tego poziomu obcości używają do klasyfikowania innych ludzi, chociaż oczywiście Orson Scott Card wymyślił to do opisywania różnych ras kosmitów. Czyli w kosmosie są różne podziały tej obcości, zupełnie niezrozumiałe dla nas, ale możemy z nimi wymieniać informacje. To jest właśnie science fiction, kontakt jako metafora fundamentalnego braku kontaktu między ludźmi z tej samej cywilizacji i z tej samej epoki.
Czego Stanisław Lem szukał w kosmosie?
Na to pytanie jest bardzo prosta odpowiedź. Chciał chociaż na chwilę uwolnić się od swoich myśli, od tego, co się dzieje na tej planecie. To jest odpowiedź absolutnie znakomita, równie aktualna w roku 2021, jak i w czasach zimnej wojny. Czasem dzieją się rzeczy tak okropne, że można sobie pokontemplować zdjęcia Jowisza dla odpoczynku.
Oprócz rozważań nad naturą człowieka Lem poświęca także sporo miejsca rozważaniom nad postępem technologicznym i ogólnie przyszłością cywilizacji, jak np. w Golemie XIV. Czy Lem bał się sztucznej inteligencji? Widział w niej zagrożenie?
Tak, bał się też jako prozaik. Golem XIV jest jakby pomiędzy prozą a esejem. To utwór o tzw. osobliwości technologicznej (to też dzisiaj bardzo modne pojęcie z obszaru transhumanizmu). Chodzi o lęk, że przykładowo Google zbuduje maszynę tak potężną, że stracimy nad nią całkowicie panowanie, i nie wiadomo, co ta maszyna zrobi. Ta obawa jest poważnie rozważana i to właśnie mógłby dzisiaj robić umysł klasy Lema. Google zatrudnia futurologa, żeby zastanawiał się nad konsekwencjami tej osobliwości. Strach bierze się z tego, że osobliwość możemy wywołać, ale nie będziemy mogli cofnąć działania skutków. Chociaż Lem w jednym ze swoich humorystycznych utworów przewidział, i to już 70 lat temu, potrzebę zawodu zakrywcy, który zajmuje się naprawianiem tego, co odkrywca zepsuł. Odkrywca wymyśla sobie beztrosko bombę atomową, a zakrywca chciałby, żebyśmy zapomnieli o tym, że ludzkość ma taki wynalazek.
Obchodzimy Rok Lema. Jak oceniłby Pan znajomość twórczości tego pisarza wśród czytelników?
Westchnę ze smutkiem, że wielu ludzi z takim namaszczeniem powołuje się na rzekomy cytat z Lema, że gdyby nie internet, nie wiedziałby się, że jest aż tylu idiotów. Gdy ktoś z pełną powagą wygłasza to stwierdzenie, w pewnym sensie potwierdza prawdziwość tego „cytatu”. Gdybym był złośliwy, to bym powiedział, że gdyby nie internet, nie dowiedziałbym się, że tak wielu ludzi z twórczości Lema zna tylko jeden fejkowy cytat, więc nie jest dobrze. Dla wielu to jest oczywiście wybitny pisarz, sprowadzony jednak do autora lektur szkolnych, do których najchętniej byśmy w ogóle nie zaglądali. Powrót do jego dzieł jest o tyle utrudnionym zadaniem, że Lem wymyślał sporo rzeczy pod innymi nazwami, niż są używane obecnie. My wymyśliliśmy nowe słowa, które są przeważnie brzydsze, czyli np. Lem pisał o fantomatyce, a teraz mówimy: rzeczywistość wirtualna. Jest to paskudne określenie! Co komu przeszkadzałoby słowo fantomatyka? Jego książki chwilami rażą właśnie tym, że używa takich słów, których byśmy się nie spodziewali, rażą też czasem tym, że są bardzo grube i człowiek boi się po takie coś sięgnąć, a szkoda, bo w wielu sprawach miał bardzo dużo racji. Lem był pierwszym polskim intelektualistą, który ostrzegał przed zagrożeniami ze strony sztucznej inteligencji. Jeśli są jakieś zaświaty, to tam siedzi właśnie Stanisław Lem i pewnie złośliwie używa swoich złośliwych określeń na tych, co teraz dopiero odkryli rzeczy, przed którymi Lem ostrzegał 30 lat temu.
Bardzo dziękuję za rozmowę.