W końcu kwietnia, po długim strajku, przyszła wiadomość, że będzie matura! Uff, jaka ulga! Bo gdyby matury jednak nie było, to na uniwersytecie mielibyśmy trudności z rekrutacją. To znaczy rekrutacja jakaś by się odbyła, ale w głównej mierze przystąpiliby do niej kandydaci z lat ubiegłych. W końcu niedoszli prawnicy czy lekarze mogliby zrealizować swoje marzenia; konkurencja byłaby mniejsza. Myślę nawet, że niektórzy obecni studenci studiujący nie to, co chcieli, ze względu na zbyt wysoko dla nich zawieszoną poprzeczkę, spróbowaliby raz jeszcze i opuścili ,,zesłanie”.
Wciąż obowiązuje ustawa, według której podstawą rekrutacji są wyniki matur. To oczywiście zawsze można zmienić, ale nawet sprawnie głosujący posłowie mieliby z tym pewien problem. Bo jak zastąpić sprawdzone od kilku lat narzędzie rekrutacji? A zresztą gdyby wprowadzić na powrót egzaminy wstępne, to i tak warunkiem przystąpienia do nich jest uzyskanie świadectwa dojrzałości. I tu kółko się zamyka, choć oczywiście do pomyślenia jest sytuacja, w której ustawowo wszystkim przyznaje się maturę, bez konieczności jej zdawania. Z takiego rozwiązania zadowolona byłaby Najwyższa Izba Kontroli, która w jednym z ostatnich raportów sugerowała zawieszenie egzaminów z matematyki do czasu poprawy wyników. A teraz wyniki wszystkich egzaminów byłyby świetne. Może nawet zbyt świetne. Trzeba bowiem powiedzieć jasno: egzaminy to nie wymysł sadystyczny, żeby na złość zrobić przyszłości narodu. Wręcz przeciwnie: to sposób na lepszą przyszłość. Rzetelnie przeprowadzony egzamin pozwala na uniwersalne zbadanie stanu intelektualnego polskiej młodzieży i umożliwia – według jasnych kryteriów – uszeregowanie kandydatów na studia. Bez takiego egzaminu, który odbywa się jednocześnie w całym kraju i uniemożliwia przyznawanie stopni ,,po uważaniu”, przyszłość kraju będzie raczej marna.
Co roku część naszej młodzieży wybiera studia zagraniczne, na które też kwalifikują się osoby legitymujące się świadectwem maturalnym. To zapewne garstka, ale trzeba też o nich pamiętać. O nich i ich rodzicach, którzy denerwowali się w ostatnich dniach kwietnia, że ich dzieci nie będą mogły wziąć udziału w procedurach kwalifikacyjnych.
Przypuśćmy jednak, że strajk trwałby nadal i matur nie byłoby w tym roku. Wówczas w przyszłym roku (pod warunkiem wszelako, że strajk nauczycielski już by się skończył) byłby znowu kłopot z rekrutacją. Tym razem jednak z powodu nadmiaru kandydatów. A jeśli strajk nadal by trwał… Nie, tu już nawet moja wyobraźnia jest bezradna, chociaż przypomnę, że prywatne szkoły nie strajkowały i być może oznaczałoby to prywatyzację szkolnictwa w Polsce. Czyli coś, o czym chyba jednak związki zawodowe nie marzą.
Na razie skończyło się na strachu. Ale nie jest wykluczone, że sytuacja się powtórzy i jeśli państwo ma być prawdziwe, a nie z dykty, to trzeba wyprzedzać wydarzenia o kilka ruchów. Przede wszystkim zaś trzeba rozmawiać. A rozmowa składa się też ze słuchania. Więc wszystkie strony powinny najpierw nadstawić uszu. A potem ich nie zamykać. Wiem, że to czasem trudne, ale nikt nie mówił, że będzie łatwo.